środa, 30 marca 2011

Dobra muzyka: Black Lab - This Night

Ten kawałek otwiera 16. odcinek 7. serii serialu Dr House "Out of the Chute" - brzmi w scenie, gdy główny bohater wjeżdża na byku na arenę.

poniedziałek, 28 marca 2011

Książka przeczytana: Ewan McGregor i Charles Boorman - Wielka wyprawa

Książka ta to relacja z podróży motocyklami wokół świata, której podjęli się dwaj aktorzy: bardziej znany Ewan McGregor i mało znany (przynajmniej u nas) Charles Boorman. Była to realizacja ich marzeń i sposób na odpoczynek po okresie wytężonej pracy. Książkę pożyczył mi kumpel, który sam jeździ i na którym zrobiła duże wrażenie. Rozumiem chyba, dlaczego: czytając o Kazachstanie, Mongolii czy Syberii łatwo pomyśleć: też bym tak chciał. Nie nazwałbym jej jednak porywającą.

Czytałem w swoim życiu mnóstwo książek podróżniczych, i czasami trafia się na książki fenomenalne, a czasami zadziwiająco słabe. Doskonałe są książki Fiedlera, Centkiewiczów, Cejrowskiego. "Moja Afryka" Kingi Choszcz była dla mnie odkryciem. A in minus: dla przykładu "Blondynka śpiewa w Ukajali" Pawlikowskiej. No coś nie zagrało, książka nie dała rady mnie porwać.

"Wielka wyprawa" też pozostawia dziwne wrażenie. Po pierwsze, to wygląda tak, jakby napisał to wynajęty pisarz, posługując się taśmami, które "autorzy" nagrywali w podróży - pewnie zresztą tak było. Po drugie, książka jest mieszaniną prawdziwie unikalnych zdarzeń z mnogością banału. Poziom narracji też jest jakiś taki - szkolny.

Pozycję polecam - motocyklistom, celebrytom, szukającym nowego sposobu zadziwienia świata, ludziom, którzy przeczytali już cały kanon literatury podróżniczej i nie wiedzą, co dalej ze sobą począć.

piątek, 25 marca 2011

Książka przeczytana: Steffen Möller - Moja klasyczna paranoja

Podobno Steffen Möller grał w serialu - ja seriali nie oglądam (z wyjątkiem dra House'a teraz, kiedyś był detektyw Monk, a przedtem Culombo i Kosmos 1999) - ale widziałem go parę razy w różnych programach i robił na mnie miłe wrażenie. Rozmowę o książce słyszałem w radiowej Trójce i zainteresowała mnie na tyle, że książka znalazła się pod choinką.

Bardzo miła i lekka lektura. Czytanie biografii zawsze sprawiało mi przyjemność, przeczytałem ich wiele w swoim życiu i zawsze były to książki ciekawe, które czytało się jak sensację - szybko i z wypiekami. U Möllera dochodzi jego relacją z Polską, no i temat główny - muzyka klasyczna. Ja sam klasyki słucham od czasu do czasu, ale nie jestem żadnym znawcą - ku swojemu żalowi, bo to ogromna dziedzina kultury, pełna prawdziwych perełek. Podobnie jest z malarstwem, poezją czy rzeźbą, architekturą. Coś tam wiem ze wszystkiego, ale z niczego nie mam na tyle wiedzy, by widzieć daną dziedzinę jako proces historyczno-twórczy. Lektura "Mojej klasycznej paranoi" na pewno pomoże w wejściu w świat muzyki klasycznej. Doskonałym pomysłem było umieszczenie list polecanych utworów - tę książkę najlepiej byłoby czytać z sączącymi się dźwiękami Brucknera czy Mendelssohna w tle.

Nie jest to jednak książka tylko o muzyce - ale także o Steffenie :-) To nie umniejsza jej wartości, wręcz przeciwnie, mieszanina tych dwóch materiałów tworzy udaną kompozycję.

wtorek, 22 marca 2011

Książka przeczytana: Platon - Obrona Sokratesa

Czemu jest to lekturą szkolną? Ja bardzo interesuję się historią, także starożytną, czytałem Tukidydesa czy Tacyta, ale tego nie rozumiem. Lepiej byłoby na listę lektur dać coś bardziej współczesnego, tyle było przecież "ustawionych" procesów ludzi, których nazwałbym bez wahania bohaterami najnowszej polskiej historii.

Sama mowa - ciekawa. Zaskoczył mnie język Sokratesa - nazwałbym go "potoczystym". Zastanowiło mnie to również, że po pierwszym głosowaniu zaproponował dla siebie karę w wysokości 30 min srebra. Umieszczenie tego fragmentu wystawia dobre świadectwo Platonowi jako kronikarzowi - znacznie lepiej wypadłby jego mentor, gdyby poprzestał na "karze" w postaci darmowego wiktu ze strony miasta, od czego zresztą zaczął.

Cóż, taka jest demokracja. Wyrwać co znaczniejsze źdźbła.

sobota, 19 marca 2011

O bulu i nadzieji

Przedwczoraj Prezydent RP Bronisław Komorowski wpisał się do księgi kondolencyjnej, wyłożonej w ambasadzie Cesarstwa Japonii po trzęsieniu ziemi i tsunami, które tragicznie dotknęło ten kraj.

W jednym zdaniu popełnił dwa błędy ortograficzne, przy czym "bul" - to aż boli na to patrzeć. Gdyby to była matura (taka, jaką ja zdawałem), to tym jednym zdaniem wyczerpałby cały przysługujący mu limit błędów ortograficznych. Chyba uczciwie takiej matury nie zdałby.



Muszę napisać i o tym. Dlaczego JA odczuwam wstyd, że Komorowski nie umie pisać poprawnie po polsku? Czyżby w jakimś stopniu, jakoś wbrew mnie, był to jednak MÓJ prezydent?

Jakoś nasz kraj nie ma szczęścia do prezydentów. Pierwszy - trep po sowieckich uczelniach (chociaż po dobrym gimnazjum - byłem kiedyś w Kurowie przy zrujnowanym dworku Jaruzelskich), drugi - elektryk po szkole zawodowej (ale błyskotliwy i znający swoje ograniczenia), trzeci - ten był najgorszy (jeżeli chodzi o wykształcenie), mały kłamczuszek, wyimaginowany magister (a jego żona - jak bajdurzyła, że stała pod salą, gdy mąż bronił pracy magisterskiej!). Potem - pierwszy wykształcony człowiek, doktor z habilitacją, profesor uniwersytecki. No i teraz - Bronisław "Bul" Komorowski, hehe!

Książka przeczytana: Jacek Komuda - Bohun

Kolejna pozycja, po Pilipiukach i Grzędowiczach, wydana przez "fabrykę słów". Powieść historyczna z czasów Chmielnickiego.

Cóż o tej książce powiedzieć? Wrażanie subiektywne - czytało mi się ją bardzo dobrze. Lubię historię, lubię też beletrystykę historyczną, bo to jednocześnie i fikcja literacka, i wartości poznawcze.

Widać, że Jacek Komuda kocha ten kraj, w którym przyszło mu się urodzić i mieszkać. Kocha go świadomie. Skąd bierze się taka świadomość? Na pewno jedną z dróg jest znajomość historii. W moim przypadku momentem przełomowym była lektura "Polski Piastów" Pawła Jasienicy w drugiej klasie liceum - nasza pani od historii w 1984 roku zrobiła z tej fenomenalnej pozycji lekturę obowiązkową. Sięgnąłem po książkę jako zdeklarowany kosmopolita, a skończyłem ją jako patriota. "Czcij ojca swego i matkę swoją" oznacza również cześć wobec wszystkich swoich przodków, którzy przez pokolenia tworzyli ten kraj, czasami - a w przypadku Polski spokojnie można powiedzieć - często - w sposób heroiczny rezygnując z dobra własnego dla dobra wspólnego.

czwartek, 17 marca 2011

Wenezuela część II - Los Llanos

Los Llanos to rozległe, podmokłe równiny, na których żyje w stanie dzikim mnóstwo zwierząt. Tak bogatej fauny nie spotkaliśmy nigdzie indziej w Wenezueli. Chyba nawet w Afryce nie spotkaliśmy aż tylu zwierząt.

Na Los Llanos jedziemy samochodami terenowymi - cały dzień jazdy z Meridy. Na szczęście po paru godzinach kończą się serpentyny - przez równiny droga jest poprowadzona "od linijki", a krajobraz płaski jak na naszych Żuławach. Po drodze tankujemy paliwo: 73 litry za 3 złote, tego lepszego paliwa, bo Wenezuelczyków stać na gest i niskooktanowe mało kto tankuje.
73 litry 95-oktanowej benzyny za 3 złote
Z każdym kilometrem coraz mniej cywilizacji. W pewnym momencie kierowca staje, wychodzi z samochodu i podnosi z drogi małego kajmana. Jesteśmy już na terenie Los Llanos.
Winny przechodzenia przez jezdnię w miejscu niedozwolonym
Z drogi asfaltowej skręcamy w inną asfaltową, po kilkudziesięciu kilometrach w kolejną, pełną dziur, momentami takich, że aby je ominąć, lepiej zjechać z drogi i jechać po sąsiadującym z nią polu. A potem jest już tylko rozjeżdżony polny trakt, otoczony sawanną, na której pasą się stada krów.
Typowa droga na Los Llanos
Tych krów jest na Los Llanos kilkanaście milionów. Hoduje się je dla mięsa - są podstawą diety całej Wenezueli. Pasą się w gruncie rzeczy bez nadzoru człowieka - nasz przewodnik mówi, że szczepi się je antybiotykami dwa razy do roku, i to wszystko. Od czasu do czasu spotykamy bielejący krowi szkielet - pewnie kajmany sobie podjadły.

Kajmany są wszędzie. Przy każdym prawie rozlewisku. Jest ich tyle, co psów na naszej wsi. Po jakimś czasie powszednieją.
Uśmiechnięte bestie
Kajman po zanurzeniu jest prawie niewidoczny. Z wody wystają mu jedynie oczy, przypominające dwa kamyki. W gąszczach wodnych roślin, porastających rozlewiska, łatwo może pozostać niezuważony.
Gdy "polowaliśmy" na anakondę, jeden z kajmanów zainteresował się mną - przez dłuższy czas stałem w jednym miejscu. Nie udało mi się zaobserwować go płynącego. Gdy patrzyłem na niego, stał w miejscu - widziałem jedynie wystające z wody ślepia. Wystarczyło na chwilę odwrócić wzrok, by niepostrzeżenie podpłynął bliżej. Kolejny rzut oka w jego stronę - i widok dwóch "kamyków", już o kilka metrów bliżej w moją stronę. Gdy w pewnym momencie podbiegli do mnie inni, zawrócił i odpłynął - widocznie poluje z rozsądkiem, unikając zbędnego ryzyka.

Spowszedniały też kapibary - największe gryzonie świata. Ich stada - po kilka, kilkanaście sztuk, żerujących wśród płytkich rozlewisk, stanowią stały element pejzażu Los Llanos.


Nocujemy w Campamento Turistico Cañafistola. W stołówce duże zdjęcie Martyny Wojciechowskiej - "tu była". Trawnik zalegają olbrzymie ropuchy, większe od męskiej dłoni - są takie nieruchawe, że nie reagują na dotyk.

Następnego dnia wybieramy się na przejażdżkę łodzią po rozlewiskach. Wokół - obok kajmanów i kapibar oczywiście - mnóstwo ptactwa. Te, które udało nam się sfotografować, znajdziecie poniżej. Postarałem się je opisać - jednak nie jestem nawet z zamiłowania ornitologiem i w opisach mogą być błędy.

Nasi przewodnicy rzucają w powietrze kawałki złowionych piranii, prowokując ptaki drapieżne do ataku.

Białostrząb duży (Leucopternis albicollis)
Tarczownik (Busarellus nigricollis)
Wężówki po nurkowaniu suszą skrzydła w coraz gorętszym słońcu:
Wężówka amerykańska (Anhinga anhinga)
Wypatrujemy w wodzie jednej z największych atrakcji zlewiska Orinoko - inii, czyli słodkowodnego delfina. Po jakimś czasie pojawia się małe stadko tych ssaków. Są dosyć płochliwe i unikają łodzi - nurkują i pod wodą zmieniają kierunek tak, by trudno było nam przewidzieć, gdzie wynurzą się ponownie. Robimy kilka fotek, żadna nie jest jednak udana. Przewodnicy mówią, że delfiny rzeczne różnią się od swych oceanicznych pobratymców tym, że mają ruchome szyje i mogą obracać głową we wszystkich kierunkach.
Inia (Inia geoffrensis)
Innym, dosyć płochliwym stworzeniem, jest żółw błotny. Z daleka widzimy całe rodziny wygrzewające się na wystających z wody konarach - one jednak ześlizgują się do wody, gdy tylko nasza łódź zbyt bardzo się zbliża.

Ptactwa jest zatrzęsienie. Zamieszone poniżej zdjęcia są najlepszym dowodem:


Czapla biała amerykańska (Ardea alba egretta)
Rybaczek amerykański (Chloroceryle americana)
Uwagę przyciągają - i na ziemi, i w locie - ibisy szkarłatne. Ich czerwone upierzenie ostro kontrastuje z otoczeniem.
Ibis szkarłatny (Eudocimus ruber)
Wrażenie robi żabiru - ogromny ptak o wysokości do 140 cm i rozpiętości skrzydeł do 260 cm. To jeden z największych ptaków świata.
Żabiru amerykański (Jabiru mycteria)
A to dopiero jest cudak: hoacyn. Słychać go czasami było wyraźnie, bo żyje w stadach i kłóci się często i głośno z innymi osobnikami, ale zobaczyć - znacznie trudniej. Chował się między liśćmi - czasami w przepychankach któryś wychylał się na chwilę. Niesamowity widok - nasi przewodnicy mówili nam, że jest to ptak spokrewniony z dawno wymarłymi prymitywnymi praptakami - małe mają na skrzydłach haczyki, służące im do wspinania się po drzewach. Z wiekiem haczyki te zanikają.

Hoacyn (Opisthocomus hoazin)
Docieramy do brzegu i bierzemy się za łowienie piranii. Wygląda to tak: każdy dostaje ok. 10 metrów żyłki z dość topornym haczykiem na końcu. Na ten haczyk nadziewamy kawałek mięsa - krowy oczywiście, bo tego tu wszędzie pełno. I rzucamy - jak najdalej.


Stajemy bokiem do brzegu, trzymając jedną rękę wyciągniętą do przodu i żyłkę naciągniętą pomiędzy rękami. No i czekamy, aż pirania zacznie mięso skubać. Pozwalamy skubnąć jej ze dwa razy i szybkim ruchem "do siebie" wyciągniętej do przodu ręki ściągamy żyłkę do siebie. Nasi przewodnicy robili to wspaniale - nam udawało się złowić piranię raz na dziesięć może prób. Tak czy owak, długo nie trzeba było czekać, bo skubanie mięsa rozpoczynało się praktycznie od razu po rzuceniu haczyka.

Ważna rzecz przy łowieniu piranii - po wyciągnięciu jej z wody należy ją zabić uderzeniem w łeb - inaczej jest gotowa nieźle pokiereszować nam palce przy wyciąganiu haczyka. A ma czym:
W trawie niedaleko miejsca, gdzie łowiliśmy piranie, natykamy się na węża. Ucieka przed nami na drzewo, udaje się go jeszcze uchwycić między konarami. 
To prawdopodobnie Liophis reginae
Bąk pstry (Botarus pinnatus)
W południe wracamy do obozu. Lunch i odpoczynek - niektórzy wybierają konną przejażdżkę po okolicy. A po południu wyruszamy polować na anakondę. Zabieramy ze sobą długie żerdzie, którymi mamy dźgać wodne zarośla - zaczajona anakonda ma wziąć żerdź za zwierzęcą nogę i się wokół niej owinąć. Niestety, przewodnicy chcą, byśmy brodzili z nimi przez głębokie po pas rozlewiska - nie decydujemy się na to, więc szukają sami. Po kwadransie wracają ze znalezionym ponad dwumetrowym okazem - choć to nie jest wąż jadowity, to traktujemy go z respektem.

Po anakondzie kolej na następną przygodę. Nie wiem, czy przewodnicy go wypatrzyli, czy też wiedzieli po prostu, gdzie żeruje. Poszli w zarośla i po chwili zaczęli w nich coś zaganiać. Pośród traw wyłonił się mrówkojad. To było najpiękniejsze zwierzę, jakie widziałem w Wenezueli. Duże, inne niż inne zwierzęta. Istota jakby z innej planety.

A przed osiemnastą usiedliśmy sobie przy drodze i czekaliśmy na zachód słońca, żegnając się powoli z Los Llanos. Z rozlewisk, pełnych kajmanów i kapibar, co chwila wzbijały się pojedynczo lub małymi stadami ptaki, by malowniczo przelecieć przed chylącą się ku horyzontowi tarczą słońca.

Po powrocie do obozu kolacja - między innymi złowione przez nas przed południem piranie. Smakowały jak ryba, tylko mięsa - jak to u drapieżników - niewiele.

W następnej części delta Orinoko.

środa, 9 marca 2011

Płyta przesłuchana: Yngwie Malmsteen - Trilogy

Odwinąłem ostatnio ze sreberka i słucham teraz w samochodzie - tak długo, aż zapamiętam :-).

Płyta to całkiem przyjemny metal z rodzaju heroic. Poleciłbym także tym, co zastanawiają się, co ludzie (niektórzy) w tym metalu widzą. Sporo całkiem udanych kawałków. Moje ulubione: Fury, Dark Ages (tylko słowa głupie, ale to w końcu Szwed, więc - parafrazując Icchaka Szamira, antypapizm wyssał z mlekiem matki), dobre są też You Don't Remember, I'll Never Forget, Magic Mirror i Trilogy Suite Op. 5. Samo dno to Fire.

poniedziałek, 7 marca 2011

Wenezuela część I - Andy

Wyprawa w Andy zaczęła się w Meridzie - stolicy stanu o tej samej nazwie. Miasto jest dosyć duże i podobno spokojne - w porównaniu z innymi miastami, gdzie nie zawsze bezpiecznie jest po zmroku wychodzić na ulice (ostrzegano nas przed tym zwłaszcza w Ciudad Bolivar, gdzie Starówka nocą jest chyba jeszcze bardziej niebezpieczna, niż w Tczewie :-)).

Całą wyprawę w Andy organizowała nam firma Guamanchi Expeditions. W Meridzie zakwaterowano nas w ich posadzie - bardzo ładnej. Dostaliśmy pokoje z widokiem na najwyższy szczyt Andów wenezuelskich, Pico Bolivar - mierzący ok. 5000 m. (Wenezuelczycy twierdzą, że na pewno nie mniej, geometrzy są chyba innego zdania - historia jak z filmu "O Angliku, który wszedł na wzgórze, a zszedł z góry"). Sam szczyt jest pokryty lodowcem i wyraźnie bieleje w słońcu. Merida chwali się kolejką linową, która kończy się najwyżej na świecie położoną stacją - tylko, jak wiele rzeczy w tym socjalistycznym raju, kolejka od wielu lat nie działa - podobno jest remontowana, ale nikt nie jest w stanie powiedzieć, czy jakieś prace rzeczywiście się toczą i kiedy planowane jest jej ponowne otwarcie.

Sama posada świeciła pustkami - podobno dlatego, że Wenezuelczycy uwielbiają swoje tasiemcowe seriale, a właściciele posady postanowili nie umieszczać w pokojach telewizorów.

Z posady do centrum miasta (czytaj: Plaza Bolivar - każde centrum miasta w Wenezueli to Plac Boliwara) było może z 300m. Zwiedziliśmy katedrę, Dom Gubernatorów oraz Muzeum Archeologiczne.
Krzyż w katedrze w Meridzie
W mieście wpadliśmy na lody do lodziarni Coromoto, która wielokrotnie figurowała w Księdze Rekordów Guinnessa jako lodziarnia oferująca największą liczbę smaków. Jest ich całe mnóstwo - ponad 800. Właściciel - starszy już Portugalczyk, który prowadzi lodziarnię od 50 lat, wita nas osobiście, pokazuje z dumą numery Księgi Rekordów, co chwila częstuje co bardziej wyszukanymi smakami, prosząc o próbę identyfikacji (zgadujemy m. in. te o smaku chili i łososia). Indagowany stwierdza, że sam nie ma swoich ulubionych.
W lodziarni Coromoto - z właścicielem
Nie były to jedyne przygody kulinarne - Jacek - a za jego namową i Jakub - zdecydowali się na spróbowanie lokalnego specjału - koktajlu z wolich oczu. Chyba nie przypadł do gustu naszym europejskim podniebieniom. Ja ograniczyłem się do andyjskiej chichy - wolę jednak nasze kefirki.

Drugiego dnia rano pakujemy się do terenowych Toyot i jedziemy w góry, do wioski Los Nevados, położonej 2700 m. n. p. m.
Odpoczynek
"Podziwianie malowniczych serpentyn górskich" to ciągłe powstrzymywanie się przed wymiotami - kilkugodzinny rajd serpentynami, na początku drogą asfaltową, potem już gruntową. Kierowcy mkną bardzo szybko, chcąc pokonać trasę chyba jak najszybciej. Momentami widoki są naprawdę wspaniałe.
Krajobraz andyjski z malowniczymi serpentynami w tle
Droga nie jest w najlepszym stanie, gdzieniegdzie - jeszcze na odcinku asfaltowym - brakuje połowy pasa, który zarwał się i runął w przepaść. Miejsca takie nie są jakoś szczególnie oznaczone - jazda taką trasą w nocy jest chyba skrajnie niebezpieczna dla kogoś, kto nie zna drogi.

Typowy mieszkaniec Andów
Dojeżdżamy do Los Nevados. Guamanchi Expeditions ma tam swoją posadę, z dosyć prostymi warunkami, ale pięknie położoną. po krótkim odpoczynku wybieramy się na 3-godzinną wycieczkę pieszą po okolicy - trochę wyczerpującą, wchodzimy po drodze na 3200 metrów, na szczęście pętla kończy się zejściem.
Widok na Los Nevados





Wieczorem nie mogę darować sobie okazji do obserwacji nieba. Jesteśmy dosyć wysoko w górach (wyżej, niż najwyższy szczyt w Tatrach), najbliższe miasto jest oddalone o kilkadziesiąt kilometrów. Nisko nad południowym horyzontem świeci Canopus, na prawo Achernar i Fomalhaut z Ryby Południowej - gwiazdy albo w ogóle niewidoczne w Polsce, albo trudne do zaobserwowania. Nie udaje mi się zobaczyć Wielkiego Obłoku Magellana - Księżyc przeszkadza w obserwacji. Wstaję jednak o czwartej nad ranem i uzbrojony w lornetkę szukam kolejnych atrakcji. Tym razem łowy są znacznie ciekawsze - Krzyż Południa wraz z Workiem Węgla, Szkatułka z Klejnotami, a po lewej alfa Centaura. Maciek znajduje nieco wyżej omegę Centaura - spektakularną gromadę kulistą.

Wszystko to starzy znajomi, obiekty, o których czytałem będąc jeszcze nastolatkiem i które zobaczyłem na własne oczy podczas wyprawy do RPA. To, co wywiera na mnie największe wrażenie, to obiekt, który znam doskonale z Polski - świecąca na wschodzie Wenus. U nas jednak widać ją zawsze na tle zaróżowionego nieba, w Wenezueli świeci na czarnym nieboskłonie, co sprawia, że wydaje się jeszcze jaśniejsza, niż zwykle.

Następny dzień to wielogodzinna wyprawa pod Pico Leon, trzecią górę Wenezueli (4740 m npm).
Maria na tle Pico Leon
Zabieramy się tam wraz z mułami, koniem i osiołkiem, na którym jedzie Andrzejek.
Andrzej na osiołku...
... i Maria na mule.
Trasa jest dosyć ciężka (zwierząt jest mniej, niż ludzi i od czasu do czasu zmieniamy się), ale dzięki tym niesamowicie silnym zwierzętom podróż jest bardzo przyjemna.
Odpoczynek przy górskim strumieniu
Muły cierpliwie i pewnie wspinają się i schodzą po pochyłościach wąskiej ścieżki. Nasz przewodnik, Indianin El Chino ("Chińczyk"), mówi, że szlak, którym idziemy, istniał jeszcze przed przybyciem konkwistadorów - prowadził z Los Nevados do Meridy. Szło się przez góry trzy dni, by sprzedać na targu swoje produkty i wrócić z zakupionymi towarami - wyprawa na tydzień. Dziś jeepem jedzie się 5 godzin.
El Chino w rozmowie z autorem
El Chino podkreśla, że szybka kolonizacja Ameryki Południowej była możliwa właśnie dzięki temu, że Hiszpanie wykorzystali istniejący system dróg, łączących odległe regiony prekolumbijskiej Ameryki.

Wieczorem wracamy do Meridy. Czas na Los Llanos.

niedziela, 6 marca 2011

Książka przeczytana: Juliusz Słowacki - Beniowski

Aby odpocząć od Pilipiuka, sięgnąłem po klasykę. Słowackiego zawsze lubiłem, Beniowskiego jednak wcześniej nie czytałem. Znałem oczywiście fragment Chodzi mi o to, aby język giętki..., mocno brzmiący i pięknie skomponowany manifest, nic jednak ponadto.

Utwór jest niedokończony. W pięciu księgach autor właściwie zarysowuje tylko intrygę, wyraźnie myśląc o jej kontynuacji. Liczne dygresje chyba jednak jemu samemu utrudniają snucie historii - w dygresjach tych wyraźnie widać wielką frustrację Słowackiego, spowodowaną niemocą - niemocą wybrnięcia z bagna koteryjności polskiej emigracji, brakiem możliwości wpływu na duchowe odrodzenie narodu. Poemat dygresyjny - taki jest Beniowski.

Parę fragmentów utkwiło mi w pamięci. Posłuchajcie tego na początku:

"Dziś zdrajcom łatwiej - jeśli ich pod lodem
Car nie utopi - łatwiej ujść latarni.
Krukowiecki jest miasta Wallenrodem
Demokratycznym jest Gurowski. - Czarni,
Lecz obu wielka myśl była powodem,
Oba chcą Polski, aby ujść bezkarni;
Bo zna to dobrze ta piekielna para,
Że łatwiej odrwić Polaków - niż cara."


Oj, tylko podstawiać współczesne nazwiska!

W ogóle krytyka wallenrodyzmu to jeden z najmocniejszych i najlepszych fragmentów poematu. Humor i inteligencja autora skrzą się co rusz (bardzo zabawna jest parodia stylu a la Dellile).

Ciężko Słowackiemu było w jednym mieście razem z ubóstwianym Mickiewiczem. Podobno w dniu pogrzebu Słowackiego Mickiewicz wyprawił wielki bal. Cała prawie Polonia bawiła się u twórcy Pana Tadeusza - za trumną Słowackiego szło raptem parę osób...

czwartek, 3 marca 2011

Książka przeczytana: Andrzej Pilipiuk - Weźmisz czarno kure...

Już się zmęczyłem Jakubem Wędrowyczem... Wiele opowiadań jest opartych na miernym koncepcie, to, co wydawało się świeże w pierwszym tomie i było do przełknięcia w drugim, w trzecim nuży. Teraz zrobię sobie przerwę, poczytam coś innego, a do Pilipiuka wrócę po przerwie.