środa, 21 grudnia 2011
Uwaga, uwaga - nadchodzi...
Pierwszy zwiastun "Hobbita" w reżyserii Petera Jacksona (w kinach za rok).
wtorek, 20 grudnia 2011
Wenezuela część IV - Canaima
Canaima to jedna z głównych atrakcji turystycznych Wenezueli. Park narodowy, założony w 1962 roku, został w 1994 roku umieszczony na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Park położony jest w południowo-wschodniej części Wenezueli. Nie można do niego praktycznie dotrzeć lądem - łączność ze światem zapewniają awionetki, latające najczęściej na trasie Ciudad Bolivar - lotnisko polowe przy jeziorze Canaima. My również docieramy do niego tą drogą.
Park słynie z dwóch atrakcji - są to charakterystyczne płaskowyże, zwane tepui, wznoszące się na kilkaset metrów ponad otaczający je teren - o płaskich szczytach i prawie pionowych ścianach, oraz najwyższy wodospad świata, Salto Angel.
Park zamieszkują Indianie z plemienia Pemon, których jest ok. 15 tys. Z tego, co zrozumiałem, mają chyba wyłączność na obsługę ruchu turystycznego w parku, co jest ich głównym źródłem dochodu.
Lądujemy w Canaimie 21 stycznia - to nie jest dobry czas. Na przełomie listopada i grudnia w Wenezueli kończy się pora deszczowa i od tamtego czasu poziom wody w rzekach Canaimy opada - a by dotrzeć do wodospadu Salto Angel, trzeba przebyć wiele kilometrów w górę dwóch rzek, wijących się pomiędzy tepui. Normalnie o tej porze stan wód jest już zbyt niski, by móc łodziami do wodospadu dotrzeć - grudzień 2010 był jednak deszczowy i woda w rzekach zaczęła opadać później - przewodnicy informowali nas, że dwa dni przed naszym przybyciem udało się dotrzeć do wodospadu, chociaż droga zabrała im 6 godzin - w normalnych warunkach potrzeba jedynie czerech godzin. Zapada decyzja - próbujemy!
Następnego dnia wyruszamy ok. godz. 10. Z początku podróż jest dosyć przyjemna - łódź szybko mknie pod prąd szerokiej rzeki. Na pierwsze katarakty natykamy się już po kilkudziesięciu minutach. My omijamy je z głównym przewodnikiem, Kaiko, kilkukilometrową drogą w stepowym krajobrazie. Andrzejek łapie ogromnego konika polnego, pokazuje go Kaiko. Nasz przewodnik polubił Andrzejka, rezolutnego, wesołego blondynka z dalekiej Europy - zrywa po drodze źdźbła traw i wyplata z nich dla Andrzeja opaskę na czoło.
Wracamy na łodzie. Z czasem rzeka staje się coraz węższa, a kamienie, zalegające jej dno, coraz bardziej widoczne. Nasza łódź zaczyna haczyć o dno strumienia, trzej chłopacy, którzy stanowią jej załogę, wyskakują za burtę i przepychają ją przez mielizny. Po jakimś czasie przestaje to wystarczać - nie obędzie się bez naszej pomocy. Pada polecenie: "Guys out!". Dziewczyny zostają w łodzi, my wyskakujemy za burtę i pchamy łódź pod prąd wraz z naszymi przewodnikami.
Z każdym kilometrem jest coraz ciężej, nurt jest coraz gwałtowniejszy. Po kilkudziesięciu razach zaczyna brakować sił, by wdrapać się do łodzi - po to, by po kilku minutach wyskakiwać znowu za burtę. Zdarza się, że prąd porywa któregoś z nas - chwytamy się kurczowo rękami burty, a inni pomagają wciągnąć się na pokład. Nurt momentami jest tak silny, że przewodnicy stosują liny, by uniknąć zderzenia łodzi ze skałami.
Zbliża się noc i rośnie również niepokój naszych przewodników - nie spodziewali się, że będzie aż tak ciężko i że stracimy tyle czasu, by dotrzeć na miejsce.
Ostatnie kilometry pokonujemy w totalnej ciemności. Jesteśmy w dżungli, gdzie nie ma cywilizacji i żadnych źródeł światła. Przewodnicy oświetlają rzekę latarkami, widzimy w powietrzu jakieś świecące robaczki, na brzegu czasami jakąś poświatę - chyba roślin. Musimy pilnować, by nikt nie zginął - w szumie wody nie słyszelibyśmy jego krzyku, a w ciemności łatwo przeoczyć, że ktoś został porwany przez nurt. Do dziś ze strachem wspominam ostatnie kilkadziesiąt minut tej drogi. Nic na szczęście się nie dzieje - docieramy do obozu po dziesięciu godzinach drogi, zupełnie wyczerpani, przemoczeni - nie ma w co się nawet przebrać, nie przypuszczaliśmy, wyruszając, że przyjdzie nam cały dzień pchać łódź, brodząc po pas w wodzie.
Jemy kolację i zasypiamy w hamakach. Jeszcze przed zaśnięciem, nisko nad południowym horyzontem widzę na niebie Wielki Obłok Magellana.
Budzimy się następnego dnia - z bolącymi mięśniami. Dziewczyny, które nie były tak zmęczone podróżą, jak my, miały problemy z przespaniem nocy w hamaku - ja spałem jak kamień. Trzeba wbić się w mokre jeszcze rzeczy - jednak z terenu obozu widać już wodospad.
Salto Angel - wodospad anioła - chociaż tak naprawdę jego nazwa pochodzi od nazwiska odkrywcy, amerykańskiego pilota Jimmiego Angela, który jako pierwszy przeleciał nad nim samolotem w 1933 roku. W 1937 roku powrócił i próbował wylądować na szczycie tepui, z którego wypływa wodospad - samolot zarył jednak w grząskim gruncie. Zejście z płaskowyżu i powrót do cywilizacji zajęło Angelowi i załodze, wśród której była jego żona, 11 dni. O jego przygodach zrobiło się głośno i wodospad nazwano jego imieniem.
Jest to najwyższy wodospad na świecie. Spotyka się różne dane - swobodny spadek wody ma prawie 1000 metrów. Nie wygląda na tyle - robi wrażenie wąziutkiej, wysokiej strugi, w krystalicznie czystym powietrzu zawieszonej wzdłuż pionowej ściany góry. W uświadomieniu skali pomaga trochę obserwacja wody, która spada w jakimś onirycznie wolnym tempie.
Idziemy przez dżunglę do podstawy wodospadu. Moje skarpetki rozerwały się na strzępy na kamieniach poprzedniego dnia, do buta dostaje się piach, który boleśnie obciera mi stopy, zdejmuję więc obuwie i ostatnie kilkadziesiąt minut wspinaczki przez selwę pokonuję - wzorem Cejrowskiego - na bosaka.
Nie dochodzimy do głównego kotła, który ma głębokość 30 metrów, lecz do podstawy wypływającego z niego mniejszego wodospadu. Kąpiemy się w chłodnej, przezroczystej wodzie, która jeszcze przed chwilą spadała w najwyższą na świecie wodną przepaść.
Powrót czółnami do przystani Canaima jest łatwiejszy, niż podróż w górę rzeki, jednak i tak od czasu do czasu słyszymy znienawidzone "guys out!". Do wioski docieramy znowu po zmroku. Nikt po nas już nie wyruszy w kierunku Salto Angel aż do kolejnych deszczów.
Następnego dnia wybieramy się na krótką wycieczkę łodzią po lagunie do wodospadów na rzece Carrao. Te wodospady są niższe, za to szerokie, z bardzo dużym przepływem wody.
Wchodzimy pod ich kurtynę i podziwiamy lagunę przez welon wodny - w powietrzu wisi wilgoć z rozbitych o skały kropli, więc ubrania wilgotnieją.
To nasze pożegnanie z Canaimą - wracamy do osady. Andrzejek żegna się z naszym przewodnikiem Kaiko - dostaje od niego jego adres poczty elektronicznej - zdobycze cywilizacji dostępne w dżungli dzięki łączności satelitarnej. Awionetki zabierają nas na północ.
Laguna Canaima z lotu awionetki |
Park słynie z dwóch atrakcji - są to charakterystyczne płaskowyże, zwane tepui, wznoszące się na kilkaset metrów ponad otaczający je teren - o płaskich szczytach i prawie pionowych ścianach, oraz najwyższy wodospad świata, Salto Angel.
Rzeka Carrao, w tle jeden z tepui |
Park zamieszkują Indianie z plemienia Pemon, których jest ok. 15 tys. Z tego, co zrozumiałem, mają chyba wyłączność na obsługę ruchu turystycznego w parku, co jest ich głównym źródłem dochodu.
Jedna z mieszkanek Canaimy |
Lądujemy w Canaimie 21 stycznia - to nie jest dobry czas. Na przełomie listopada i grudnia w Wenezueli kończy się pora deszczowa i od tamtego czasu poziom wody w rzekach Canaimy opada - a by dotrzeć do wodospadu Salto Angel, trzeba przebyć wiele kilometrów w górę dwóch rzek, wijących się pomiędzy tepui. Normalnie o tej porze stan wód jest już zbyt niski, by móc łodziami do wodospadu dotrzeć - grudzień 2010 był jednak deszczowy i woda w rzekach zaczęła opadać później - przewodnicy informowali nas, że dwa dni przed naszym przybyciem udało się dotrzeć do wodospadu, chociaż droga zabrała im 6 godzin - w normalnych warunkach potrzeba jedynie czerech godzin. Zapada decyzja - próbujemy!
Niski stan wody w rzekach utrudniał podróż |
Następnego dnia wyruszamy ok. godz. 10. Z początku podróż jest dosyć przyjemna - łódź szybko mknie pod prąd szerokiej rzeki. Na pierwsze katarakty natykamy się już po kilkudziesięciu minutach. My omijamy je z głównym przewodnikiem, Kaiko, kilkukilometrową drogą w stepowym krajobrazie. Andrzejek łapie ogromnego konika polnego, pokazuje go Kaiko. Nasz przewodnik polubił Andrzejka, rezolutnego, wesołego blondynka z dalekiej Europy - zrywa po drodze źdźbła traw i wyplata z nich dla Andrzeja opaskę na czoło.
Maciej i gigantyczny konik polny |
Wracamy na łodzie. Z czasem rzeka staje się coraz węższa, a kamienie, zalegające jej dno, coraz bardziej widoczne. Nasza łódź zaczyna haczyć o dno strumienia, trzej chłopacy, którzy stanowią jej załogę, wyskakują za burtę i przepychają ją przez mielizny. Po jakimś czasie przestaje to wystarczać - nie obędzie się bez naszej pomocy. Pada polecenie: "Guys out!". Dziewczyny zostają w łodzi, my wyskakujemy za burtę i pchamy łódź pod prąd wraz z naszymi przewodnikami.
Guys, out! |
Z każdym kilometrem jest coraz ciężej, nurt jest coraz gwałtowniejszy. Po kilkudziesięciu razach zaczyna brakować sił, by wdrapać się do łodzi - po to, by po kilku minutach wyskakiwać znowu za burtę. Zdarza się, że prąd porywa któregoś z nas - chwytamy się kurczowo rękami burty, a inni pomagają wciągnąć się na pokład. Nurt momentami jest tak silny, że przewodnicy stosują liny, by uniknąć zderzenia łodzi ze skałami.
Znowu pchamy |
Zbliża się noc i rośnie również niepokój naszych przewodników - nie spodziewali się, że będzie aż tak ciężko i że stracimy tyle czasu, by dotrzeć na miejsce.
Ostatnie kilometry pokonujemy w totalnej ciemności. Jesteśmy w dżungli, gdzie nie ma cywilizacji i żadnych źródeł światła. Przewodnicy oświetlają rzekę latarkami, widzimy w powietrzu jakieś świecące robaczki, na brzegu czasami jakąś poświatę - chyba roślin. Musimy pilnować, by nikt nie zginął - w szumie wody nie słyszelibyśmy jego krzyku, a w ciemności łatwo przeoczyć, że ktoś został porwany przez nurt. Do dziś ze strachem wspominam ostatnie kilkadziesiąt minut tej drogi. Nic na szczęście się nie dzieje - docieramy do obozu po dziesięciu godzinach drogi, zupełnie wyczerpani, przemoczeni - nie ma w co się nawet przebrać, nie przypuszczaliśmy, wyruszając, że przyjdzie nam cały dzień pchać łódź, brodząc po pas w wodzie.
Kręty i wartki nurt wyrzeźbił w skałach niesamowite kształty |
Jemy kolację i zasypiamy w hamakach. Jeszcze przed zaśnięciem, nisko nad południowym horyzontem widzę na niebie Wielki Obłok Magellana.
Budzimy się następnego dnia - z bolącymi mięśniami. Dziewczyny, które nie były tak zmęczone podróżą, jak my, miały problemy z przespaniem nocy w hamaku - ja spałem jak kamień. Trzeba wbić się w mokre jeszcze rzeczy - jednak z terenu obozu widać już wodospad.
Widok na wodospad z dżungli |
Salto Angel - wodospad anioła - chociaż tak naprawdę jego nazwa pochodzi od nazwiska odkrywcy, amerykańskiego pilota Jimmiego Angela, który jako pierwszy przeleciał nad nim samolotem w 1933 roku. W 1937 roku powrócił i próbował wylądować na szczycie tepui, z którego wypływa wodospad - samolot zarył jednak w grząskim gruncie. Zejście z płaskowyżu i powrót do cywilizacji zajęło Angelowi i załodze, wśród której była jego żona, 11 dni. O jego przygodach zrobiło się głośno i wodospad nazwano jego imieniem.
Hamakownia, w tle Salto Angel |
Jest to najwyższy wodospad na świecie. Spotyka się różne dane - swobodny spadek wody ma prawie 1000 metrów. Nie wygląda na tyle - robi wrażenie wąziutkiej, wysokiej strugi, w krystalicznie czystym powietrzu zawieszonej wzdłuż pionowej ściany góry. W uświadomieniu skali pomaga trochę obserwacja wody, która spada w jakimś onirycznie wolnym tempie.
Autor pod Salto Angel |
Idziemy przez dżunglę do podstawy wodospadu. Moje skarpetki rozerwały się na strzępy na kamieniach poprzedniego dnia, do buta dostaje się piach, który boleśnie obciera mi stopy, zdejmuję więc obuwie i ostatnie kilkadziesiąt minut wspinaczki przez selwę pokonuję - wzorem Cejrowskiego - na bosaka.
Droga przez selwę |
Nie dochodzimy do głównego kotła, który ma głębokość 30 metrów, lecz do podstawy wypływającego z niego mniejszego wodospadu. Kąpiemy się w chłodnej, przezroczystej wodzie, która jeszcze przed chwilą spadała w najwyższą na świecie wodną przepaść.
Kąpiel pod wodospadem |
Powrót czółnami do przystani Canaima jest łatwiejszy, niż podróż w górę rzeki, jednak i tak od czasu do czasu słyszymy znienawidzone "guys out!". Do wioski docieramy znowu po zmroku. Nikt po nas już nie wyruszy w kierunku Salto Angel aż do kolejnych deszczów.
Następnego dnia wybieramy się na krótką wycieczkę łodzią po lagunie do wodospadów na rzece Carrao. Te wodospady są niższe, za to szerokie, z bardzo dużym przepływem wody.
Maria z laguną Canaima i wodospadami w tle |
... i chłopaki przed wodospadami |
Wchodzimy pod ich kurtynę i podziwiamy lagunę przez welon wodny - w powietrzu wisi wilgoć z rozbitych o skały kropli, więc ubrania wilgotnieją.
Za wodną kurtyną |
To nasze pożegnanie z Canaimą - wracamy do osady. Andrzejek żegna się z naszym przewodnikiem Kaiko - dostaje od niego jego adres poczty elektronicznej - zdobycze cywilizacji dostępne w dżungli dzięki łączności satelitarnej. Awionetki zabierają nas na północ.
niedziela, 18 grudnia 2011
Chcę, żeby kryzys trwał!
Może to trochę dziwne, ale chcę, żeby kryzys światowy jeszcze się nie kończył. Rządy na razie niczego się nie nauczyły, gdyby wszystko się uspokoiło, to dalej robiłyby to samo - zadłużały się na koszt przyszłych podatników.
Sprawność GDDKiA
Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad poinformowała, że w tym roku na inwestycje drogowe wyda 26,4 mld PLN. Trudno mi powiedzieć, czy to dobrze, czy źle. Budżet wynosił 30,5 mld PLN, więc ponownie nie został wykonany - gdyby działali sprawniej, zbudowaliby dróg za 4 mld PLN więcej i uratowaliby życie wielu osobom. Z drugiej strony, w 2010 roku, przy budżecie również w wysokości 30,5 mld PLN GDDKiA zdołała wydać jedynie 19 miliardów, i to dopiero było żenująco nieudolne.
Znowu rozśmieszyła mnie "Gazeta Wyborcza", która fakt obcięcia budżetu na drogi z 30,5 mld PLN w tym roku do 29 mld PLN w przyszłym z właściwym sobie kreowaniem rzeczywistości skomentowała jako zwiększenie nakładów. Czy u nich wszyscy dziennikarze mają obowiązek pisać krzywo po liniach prostych?
Znowu rozśmieszyła mnie "Gazeta Wyborcza", która fakt obcięcia budżetu na drogi z 30,5 mld PLN w tym roku do 29 mld PLN w przyszłym z właściwym sobie kreowaniem rzeczywistości skomentowała jako zwiększenie nakładów. Czy u nich wszyscy dziennikarze mają obowiązek pisać krzywo po liniach prostych?
Janas trenerem Lechii Gdańsk
Tę informację usłyszałem wczoraj. Chyba Lechia strzelała za dużo goli (osiem w siedemnastu meczach) i potrzeba było trenera, który postawi na defensywę.
Bardzo mnie boli marnowanie takiej ogromnej szansy. Polska piłka klubowa to ogromny potencjał. 38-milionowy naród, zakochany w piłce nożnej, potrafiący kibicować swoim sportowcom jak chyba żaden inny. Teraz nowe stadiony, mogące pomieścić dziesiątki tysięcy fanów. Nasze kluby powinny rywalizować z czołowymi klubami lig: angielskiej, włoskiej, francuskiej, hiszpańskiej, niemieckiej. Przegrywają z klubami belgijskimi, greckimi czy cypryjskimi.
Jak tak dalej pójdzie, to Lechia Gdańsk w przyszłym sezonie będzie mogła się pochwalić najpiękniejszym stadionem wśród wszystkich drugoligowców w całej Europie. Żenada.
Bardzo mnie boli marnowanie takiej ogromnej szansy. Polska piłka klubowa to ogromny potencjał. 38-milionowy naród, zakochany w piłce nożnej, potrafiący kibicować swoim sportowcom jak chyba żaden inny. Teraz nowe stadiony, mogące pomieścić dziesiątki tysięcy fanów. Nasze kluby powinny rywalizować z czołowymi klubami lig: angielskiej, włoskiej, francuskiej, hiszpańskiej, niemieckiej. Przegrywają z klubami belgijskimi, greckimi czy cypryjskimi.
Jak tak dalej pójdzie, to Lechia Gdańsk w przyszłym sezonie będzie mogła się pochwalić najpiękniejszym stadionem wśród wszystkich drugoligowców w całej Europie. Żenada.
Geremek a sprawa polska
Ostatnio znowu wypłynęło nazwisko Bronisława Geremka. W swoim programie telewizyjnym Jan Pospieszalski zaprezentował film dokumentalny Grzegorza Brauna, w którym ten omawia znalezioną w archiwach Stasi (komunistyczna służba, niszcząca opozycję w NRD) i przechowywaną w Instytucie Gaucka (niemiecka instytucja, dokumentująca zbrodnie komunizmu w byłej Niemieckiej Republice Demokratycznej) notatkę ze spotkania Bronisława Geremka (wtedy doradcy Solidarności) i Stanisława Cioska (wtedy odpowiedzialnemu w polskiej partii komunistycznej za sprawy związkowe) w 1981 roku. Według tej notatki Bronisław Geremek zdradził ruch Solidarności. Spotkanie miało miejsce przed wprowadzeniem stanu wojennego. Geremek mówił Cioskowi o korzyściach z rozwiązania siłowego. Według Geremka, "po siłowej konfrontacji z władzą Solidarność mogłaby powstać na
nowo, jako rzeczywisty związek zawodowy, bez Matki Boskiej w
klapie, bez programu gdańskiego, bez politycznego oblicza i
ambicji sięgania po władzę".
Najbardziej rozśmieszyła mnie reakcja pana Andrzeja Celińskiego, kiedyś związanego z Solidarnością, a potem członka partii postkomunistycznej. Według niego, nie można złego słowa powiedzieć o Geremku, bo dostał Order Orła Białego.
Do Geremka mam sporo żalu - to on był jednym z tych, którzy usankcjonowali ugodę z komunistami w 1989 roku. Na skutek tej ugody rozkradziono mnóstwo majątku narodowego. Chichotem losu jest fakt, że Bronisław Geremek zginął w wypadku samochodowym na nieistniejącej autostradzie A2, które nie powstała między innymi na skutek takiego właśnie urządzenia Polski po upadku komunizmu. Nie podobało mi się również posługiwanie się przez niego bezprawnie tytułem profesora. Unia Wolności, której był prominentnym działaczem, a potem przewodniczącym, współrządziła Polską razem z Akcją Wyborczą Solidarność w latach 1997-2000 - były to lata zmarnowanych zamierzeń, które tak rozczarowały Polaków, że w kończących kadencję parlamentu wyborach żadna z tych partii nie przekroczyła progu wyborczego, co było ewenementem w skali Polski, ale chyba i świata - nieczęsto się zdarza - ja nie pamiętam takiego wypadku - by żadna z rządzących partii w demokratycznym państwie po wyborach nie weszła nawet do parlamentu.
Smutne, że nawet dziś próbuje się kneblować ludziom usta i tworzyć tematu tabu, na które rozmawiać nie wolno. Pocieszające jest to, że ludzie, którzy próbują to robić, to raczej starsze pokolenie, które schodzi coraz wyraźniej ze sceny politycznej.
Najbardziej rozśmieszyła mnie reakcja pana Andrzeja Celińskiego, kiedyś związanego z Solidarnością, a potem członka partii postkomunistycznej. Według niego, nie można złego słowa powiedzieć o Geremku, bo dostał Order Orła Białego.
Do Geremka mam sporo żalu - to on był jednym z tych, którzy usankcjonowali ugodę z komunistami w 1989 roku. Na skutek tej ugody rozkradziono mnóstwo majątku narodowego. Chichotem losu jest fakt, że Bronisław Geremek zginął w wypadku samochodowym na nieistniejącej autostradzie A2, które nie powstała między innymi na skutek takiego właśnie urządzenia Polski po upadku komunizmu. Nie podobało mi się również posługiwanie się przez niego bezprawnie tytułem profesora. Unia Wolności, której był prominentnym działaczem, a potem przewodniczącym, współrządziła Polską razem z Akcją Wyborczą Solidarność w latach 1997-2000 - były to lata zmarnowanych zamierzeń, które tak rozczarowały Polaków, że w kończących kadencję parlamentu wyborach żadna z tych partii nie przekroczyła progu wyborczego, co było ewenementem w skali Polski, ale chyba i świata - nieczęsto się zdarza - ja nie pamiętam takiego wypadku - by żadna z rządzących partii w demokratycznym państwie po wyborach nie weszła nawet do parlamentu.
Smutne, że nawet dziś próbuje się kneblować ludziom usta i tworzyć tematu tabu, na które rozmawiać nie wolno. Pocieszające jest to, że ludzie, którzy próbują to robić, to raczej starsze pokolenie, które schodzi coraz wyraźniej ze sceny politycznej.
Księgowość kreatywna
Wczoraj na telegazecie TVP1 przeczytałem dwa artykuły. Jeden mówił o tym, że w poniedziałek Ministerstwo Finansów spróbuje przed terminem wykupić na aukcji 16.7 mld PLN papierów dłużnych - podobno po to, by "zyskać większą wiarygodność w oczach finansistów z całego świata". W tej samej telegazecie jest również informacja o podróży prezydenta RP do Chin. Tam ma "zachęcać do zakupu polskich obligacji".
Obie te informacje niosą w sobie sprzeczność - łatwo usuwalną, jeżeli zdamy sobie sprawę, że jest koniec roku i rząd heroicznie walczy, by dług publiczny Polski nie przekroczył w 2011 roku granicy 55%. Zgodnie bowiem z ustawą o finansach publicznych, wtedy:
Aby tej sytuacji uniknąć, rząd przeznaczy dużą część rezerwy NBP na skup części długu w tym roku, by w przyszłym zaciągnąć go z powrotem. Tylko czy ktoś nasze zobowiązania zechce kupić, przy tak kreatywnym księgowaniu? I po to Pierwszy Gajowy RP pojechał do Pekinu.
Obie te informacje niosą w sobie sprzeczność - łatwo usuwalną, jeżeli zdamy sobie sprawę, że jest koniec roku i rząd heroicznie walczy, by dług publiczny Polski nie przekroczył w 2011 roku granicy 55%. Zgodnie bowiem z ustawą o finansach publicznych, wtedy:
Rada Ministrów uchwala projekt ustawy budżetowej, w którym nie przewiduje się deficytu budżetowego państwa (lub przewiduje się spadek relacji długu do PKB). Taka sytuacja rodzi szereg restrykcji, a mianowicie: nie przewiduje się wzrostu wynagrodzeń pracowników sfery budżetowej, waloryzacja rent i emerytur nie może być wyższa niż poziom wzrostu cen towarów i usług konsumpcyjnym w roku poprzednim, wprowadza się zakaz udzielania nowych pożyczek i kredytów z budżetu państwa oraz ogranicza się wzrost wydatków szeregu państwowych instytucji do poziomu nie wyższego niż w administracji rządowej.
Aby tej sytuacji uniknąć, rząd przeznaczy dużą część rezerwy NBP na skup części długu w tym roku, by w przyszłym zaciągnąć go z powrotem. Tylko czy ktoś nasze zobowiązania zechce kupić, przy tak kreatywnym księgowaniu? I po to Pierwszy Gajowy RP pojechał do Pekinu.
czwartek, 15 grudnia 2011
poniedziałek, 12 grudnia 2011
Pytanie Prokopa do Hołowni
Prokop i Hołownia wydali niedawno książkę pt. "Bóg, kasa i rock'n'roll". Książki nie czytałem, ale widziałem jakieś jej fragmenty. W jednym z nich Prokop pyta Hołownię, dlaczego Chrystus przyszedł na świat wtedy, a nie później.
Nie wiem, jak Hołownia na to pytanie odpowiedział, ale sam zadałem je sobie wiele lat temu i znalazłem następującą odpowiedź: Bogu zależy na tym, by jak największa liczba ludzi do niego trafiła. Człowiek ma przeczucie dobra i zła, bo został stworzony na obraz i podobieństwo Boga, dlatego i bez Objawienia, słuchając swojego sumienia, do Boga trafi. Jednak kierowanie się Objawieniem tę drogę upraszcza i ułatwia. Czy Chrystus mógł przyjść wcześniej? Raczej nie - jego nauki trafiłyby do wąskiego grona odbiorców i byłyby tam kultywowane, nie miałyby szans rozejść się po całym świecie. Imperium rzymskie i Pax Romana oraz późniejsza ekspansja kultury zachodniej na cały świat dały pierwszą szansę na upowszechnienie się tej nauki na całej Ziemi.
W skrócie odpowiedź jest więc taka - gdyby Chrystus przyszedł wcześniej, prawie nikt o jego naukach nie usłyszałby. Gdyby przyszedł później, o jego naukach nie usłyszeliby ci, którzy zmarli przed jego przyjściem. Z punktu widzenia "ekonomii zbawienia" moment jego przyjścia na Ziemię był optymalny.
Tyle na ten temat. Ciekawym tematem pobocznym jest zagadnienie - dlaczego w Palestynie? Ale to temat na osobny artykuł - lub, czytelniku, potraktuj to jako zadanie domowe.
Nie wiem, jak Hołownia na to pytanie odpowiedział, ale sam zadałem je sobie wiele lat temu i znalazłem następującą odpowiedź: Bogu zależy na tym, by jak największa liczba ludzi do niego trafiła. Człowiek ma przeczucie dobra i zła, bo został stworzony na obraz i podobieństwo Boga, dlatego i bez Objawienia, słuchając swojego sumienia, do Boga trafi. Jednak kierowanie się Objawieniem tę drogę upraszcza i ułatwia. Czy Chrystus mógł przyjść wcześniej? Raczej nie - jego nauki trafiłyby do wąskiego grona odbiorców i byłyby tam kultywowane, nie miałyby szans rozejść się po całym świecie. Imperium rzymskie i Pax Romana oraz późniejsza ekspansja kultury zachodniej na cały świat dały pierwszą szansę na upowszechnienie się tej nauki na całej Ziemi.
W skrócie odpowiedź jest więc taka - gdyby Chrystus przyszedł wcześniej, prawie nikt o jego naukach nie usłyszałby. Gdyby przyszedł później, o jego naukach nie usłyszeliby ci, którzy zmarli przed jego przyjściem. Z punktu widzenia "ekonomii zbawienia" moment jego przyjścia na Ziemię był optymalny.
Tyle na ten temat. Ciekawym tematem pobocznym jest zagadnienie - dlaczego w Palestynie? Ale to temat na osobny artykuł - lub, czytelniku, potraktuj to jako zadanie domowe.
Coś ze świata prawdziwej sztuki
Po obsobaczeniu Olbrychskiego może coś ze świata prawdziwej sztuki: teledysk, promujący nową płytę zespołu "Kazik na żywo".
O Danielu, który d*py nie dawał
W weekend odbył się benefis Daniela Olbrychskiego. Kogo tam nie było! Tuskowie, Komorowscy, Michnik, Wajda. Właśnie Adam Michnik na scenie opowiadał, ile to już lat się z Olbrychskim znają, i że ceni go za to właśnie, że nigdy nie dał d*py. Coś tam chyba Michnik o tym wiedzieć widocznie musi, jakie to trudne, tak się całe życie powstrzymywać. Przy okazji wspominano najwybitniejsze kreacje Mistrza. Dla mnie rolą, która zapadła mi w pamięć najbardziej, był fenomenalnie zagrany wściekły atak na Bronisława Wildsteina po opublikowaniu przez tego ostatniego nazwisk tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa PRL. Niełatwo będzie mi zapomnieć tę kreację.
Umiejętność czytania wydarzeń
Znowu bardzo zabawna sytuacja - Wojciech Jaruzelski wydał oświadczenie w sprawie stanu wojennego. Jak je skomentowały na swoich stronach dwie gazety?
"Wojciech Jaruzelski: dziś zrobiłbym to samo" - Fakt.
"Wojciech Jaruzelski kolejny raz przeprasza za stan wojenny" - Gazeta Wyborcza.
"Wojciech Jaruzelski: dziś zrobiłbym to samo" - Fakt.
"Wojciech Jaruzelski kolejny raz przeprasza za stan wojenny" - Gazeta Wyborcza.
poniedziałek, 5 grudnia 2011
Irma Sochadze - jedenastoletni fenomen
Dziś rano na TVP Kultura natrafiłem na stary dokument, poświęcony młodziutkiej, 11-letniej śpiewaczce jazzowej Irmie Sochadze. Okazuje się, że jest on również dostępny na YT:
Część 1
Część 2.
Próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej o jej późniejszych losach - nie ma hasła na jej temat ani w polskiej, ani w angielskiej Wikipedii. Na YT można jednak znaleźć nagrania z jej występów wiele lat później - swoje życie związała więc z muzyką.
Polecam!
Część 1
Część 2.
Próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej o jej późniejszych losach - nie ma hasła na jej temat ani w polskiej, ani w angielskiej Wikipedii. Na YT można jednak znaleźć nagrania z jej występów wiele lat później - swoje życie związała więc z muzyką.
Polecam!
sobota, 3 grudnia 2011
Suwerenność zagrożona
Przy okazji "walki" z kryzysem, a propos różnych pomysłów, słyszę o tym, że mogą ograniczać suwerenność państw. Suwerenność Polski będzie zagrożona, gdy budżet będą nam ustalać w Berlinie. Hmm... Ja suwerenność rozumiem inaczej, niż autorzy takich słów. Kto jest suwerenem, podmiotem suwerenności? Państwo? O, nie... Dla mnie suwerenem może być naród, a państwo często jest zagrożeniem dla suwerenności narodu. Lepiej jeszcze, suwerenem może być społeczeństwo.
Tusk i Rostowski, walczący z kryzysem poprzez zwiększanie zadłużenia państwa, a z bezrobociem poprzez zwiększanie armii urzędników - to mają być decyzje, służące suwerenności? One są wymierzone przeciwko suwerenności - bo dłużnik pozbywa się części swojej wolności na rzecz kredytodawcy.
Dlatego ucieszyłem się, gdy Otto Rehn zażądał od Rostowskiego planu ograniczenia zadłużenia. Pewne zasady wydają się być łatwe do powszechnego zaakceptowania - poziom deficytu czy długu, możliwość dodruku pieniędzy. I to, że ktoś będzie naszym politykom patrzył na ręce i ostrzegał nas przed nimi nie jest ograniczeniem suwerenności - wręcz przeciwnie, służy temu, by opresyjne państwo nie pozbawiało suwerenności społeczeństwa.
Tusk i Rostowski, walczący z kryzysem poprzez zwiększanie zadłużenia państwa, a z bezrobociem poprzez zwiększanie armii urzędników - to mają być decyzje, służące suwerenności? One są wymierzone przeciwko suwerenności - bo dłużnik pozbywa się części swojej wolności na rzecz kredytodawcy.
Dlatego ucieszyłem się, gdy Otto Rehn zażądał od Rostowskiego planu ograniczenia zadłużenia. Pewne zasady wydają się być łatwe do powszechnego zaakceptowania - poziom deficytu czy długu, możliwość dodruku pieniędzy. I to, że ktoś będzie naszym politykom patrzył na ręce i ostrzegał nas przed nimi nie jest ograniczeniem suwerenności - wręcz przeciwnie, służy temu, by opresyjne państwo nie pozbawiało suwerenności społeczeństwa.
czwartek, 1 grudnia 2011
Donaldeo i Julia
Dzisiaj premier Donald Tusk odwołał ze stanowiska pełnomocnika rządu ds. walki z korupcją Julię Piterę.
Wreszcie. To była bardzo bolesna sprawa - dla mnie, ale wiem z rozmów, że dla wielu innych osób. Julia Pitera była kiedyś członkiem UPR, potem prezesem Transparency International - i wtedy właśnie stała się rozpoznawalną wręcz ikoną walki z korupcją i zdobyła społeczny mandat, co jest wielkim politycznym kapitałem - który również zobowiązuje.
Niestety, w rządzie Donalda Tuska nie robiła nic. Zmarnowała ten kapitał całkowicie. To chyba strata nie odrobienia - i to jest również jej strata. Nikt chyba już nie kojarzy Julii Pitery jako osoby, która mogłaby z korupcją walczyć - wręcz przeciwnie, jest raczej symbolem tego, jak "ciepła posada" potrafi skorumpować wydawałoby się naprawdę uczciwych i pełnych dobrych chęci ludzi.
Donald Tusk, jako naprawdę sprawny polityk, wyczuwa oczywiście tę zmianę i Julia Pitera, jako osoba bez "potencjału społecznego", nie jest mu już do niczego potrzebna. Trochę jak dziwka czy przysłowiowy Murzyn, zrobiła swoje - czyli dała mu swojego czasu potrzebną akredytację społeczną - i teraz może odejść.
Smutne to.
Aha, na koniec dodam to, co powtarzam w kółko, skoro już o korupcji mowa - korupcja to największe zagrożenie dla demokracji i wolnego rynku. Niszczenie korupcji jest żelaznym obowiązkiem każdego rządu i każdego świadomego obywatela, przekłada się na wzrost gospodarczy, ale też na zdrowsze stosunki społeczne. Walka z korupcją to też nieskrępowane media. Walcząc z korupcją można osiągnąć dużo - może więcej, niż będąc ministrem finansów czy infrastruktury.
Wreszcie. To była bardzo bolesna sprawa - dla mnie, ale wiem z rozmów, że dla wielu innych osób. Julia Pitera była kiedyś członkiem UPR, potem prezesem Transparency International - i wtedy właśnie stała się rozpoznawalną wręcz ikoną walki z korupcją i zdobyła społeczny mandat, co jest wielkim politycznym kapitałem - który również zobowiązuje.
Niestety, w rządzie Donalda Tuska nie robiła nic. Zmarnowała ten kapitał całkowicie. To chyba strata nie odrobienia - i to jest również jej strata. Nikt chyba już nie kojarzy Julii Pitery jako osoby, która mogłaby z korupcją walczyć - wręcz przeciwnie, jest raczej symbolem tego, jak "ciepła posada" potrafi skorumpować wydawałoby się naprawdę uczciwych i pełnych dobrych chęci ludzi.
Donald Tusk, jako naprawdę sprawny polityk, wyczuwa oczywiście tę zmianę i Julia Pitera, jako osoba bez "potencjału społecznego", nie jest mu już do niczego potrzebna. Trochę jak dziwka czy przysłowiowy Murzyn, zrobiła swoje - czyli dała mu swojego czasu potrzebną akredytację społeczną - i teraz może odejść.
Smutne to.
Aha, na koniec dodam to, co powtarzam w kółko, skoro już o korupcji mowa - korupcja to największe zagrożenie dla demokracji i wolnego rynku. Niszczenie korupcji jest żelaznym obowiązkiem każdego rządu i każdego świadomego obywatela, przekłada się na wzrost gospodarczy, ale też na zdrowsze stosunki społeczne. Walka z korupcją to też nieskrępowane media. Walcząc z korupcją można osiągnąć dużo - może więcej, niż będąc ministrem finansów czy infrastruktury.
Subskrybuj:
Posty (Atom)