Palafitos Indian Warao. Widać pirogi, na drzewach widoczne linie przypływu. |
Dziewczę z plemienia Warao |
Nasz dom w dżungli... |
... i jego położenie geograficzne. |
Wszystko jest przesiąknięte naftą, by odstraszyć komary. Nad łóżkiem wisi moskitiera, w łazience z prysznica i umywalki cieknie woda, pobierana kilkadziesiąt metrów dalej wprost z rzeki.
Przy przystani rośnie drzewo, oblepione gniazdami charakterystycznych dla Wenezueli tęczanek strojnych (Chlorophonia pyrrhophrys).
Gniazda tęczanek |
Pieprzojad, czyli tukan. |
Po południu wybieramy się najpierw na wyprawę do dżungli. Na nogi nasuwamy gumacze, odsłonięte kawałki skóry smarujemy Deetem o dużym stężeniu - środkiem, opracowanym w latach sześćdziesiątych XX w. przez Amerykanów dla ich armii w Wietnamie. Po krótkiej przejażdżce łodzią przybijamy do brzegu i za przewodnikiem zanurzamy się w zieloność.
Dach dżungli |
Środowisko jest dosyć paskudne - wszędzie pełno komarów, podczas kilkudziesięciu minut, spędzonych w dżungli widzę kilkadziesiąt małych skorpionów, raz na nodze jednej z osób ląduje dorodna tarantula.
Z ulgą wracam do łodzi. Płyniemy do osady Indian Warao, dla których turystyka to jedno ze źródeł dochodu. Plemię Warao liczy ok. 20 tys. osób, mają swój własny język i wielu z nich nie mówi po hiszpańsku. Głównymi zajęciami jest rybołóstwo i zbieractwo. Widzimy dzieci pływające po rzece w dłubankach, odpychające się od wody wiosłem o charakterystycznym uchwycie w kształcie litery U.
Indianie przez cały czas wykorzystują dłubanki |
Charakterystyczne wiosło |
Warao słyną z plecionych przez siebie hamaków. Przyglądamy się życiu we wiosce. Jakaś dziewczyna pierze na pomoście, chłopiec wraca do wsi ze złowionymi rybami.
Po pamiątkowych zdjęciach pakujemy się do łodzi i wypływamy na środek rzeki. Podobno piranie żerują przy brzegach i kąpiel w środku nurtu jest bezpieczna - my widzieliśmy tubylców, kąpiących się przy samym brzegu, więc zagrożenie atakiem ze strony piranii wydaje się przesadzone, choć na Los Llanos przekonaliśmy się, ile ich pływa w rozlewiskach.
Woda jest ciepła i przyjemna, o wyraźnie czerwonej barwie. Taplamy się w niej z przyjemnością, a po jakimś czasie dołączają do nas dwie łodzie - z kolejnymi rękodziełami na sprzedaż. Dziewczyny korzystają z okazji i dokupują jeszcze parę rzeczy. Jedna z dziewczynek trzyma na kolanach noworodka - maluch urodził się dwa tygodnie wcześniej.
Dwutygodniowe maleństwo na rękach siostrzyczki. Od pierwszych chwil jego życie związane jest z rzeką. |
Zachwycający spektakl nie kończy się jednak wraz ze schowaniem się tarczy słonecznej za horyzontem - jest to dzień pełni i chwilę później po drugiej stronie zza drzew wyłania się pyzata twarz Księżyca. Do równika jest blisko, więc szybko robi się ciemno. W blasku miesiąca wracamy do obozowiska.
Nasz przewodnik, chcąc umilić nam oczekiwanie na kolację, wychodzi z jadalni i po chwili wraca - z tarantulą na ręce. Tłumaczy nam, że tarantula żądli jedynie wtedy, gdy zostanie sprowokowana. Wielu z nas decyduje się więc na bliższą znajomość. Maria, która u nas w domu znalezione pająki bierze do ręki i wypuszcza na dwór, bez obaw pozwala włochatemu pająkowi wspiąć się na swoje przedramię, a potem przejść na drugą rękę. Uczucie określa jako "miłe". Po chwili przewodnik przynosi "kieszonkowego" żółwia błotnego. Gdy idziemy po kolacji spać do naszych palafitos, pod pomostem chlupie woda przypływu.
Następnego dnia wybieramy się w odwrotnym kierunku - ku coraz mniejszym kanałom, by poprzyglądać się trochę przyrodzie.
Widzimy morfy, inie, udaje się zobaczyć - lecz niestety nie sfotografować - kolibra.
To nie koliber, oczywiście. Widzieliśmy nad Orinoko ponownie hoacyny, nie jestem jednak na 100% pewien, czy to jest hoacyn. |
Maria z owocem kakaowca |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz