poniedziałek, 9 maja 2011

Wenezuela część III - delta Orinoko

Samolotem dotarliśmy do Maturinu, gdzie przenocowaliśmy na przedmieściach. Następnego dnia dotarliśmy nad Orinoko, gdzie zapakowaliśmy się na łodzie, które chyżo pomknęły w dół rzeki - a właściwie jej głównej odnogi, bo Orinoko wpada do Morza Karaibskiego deltą. Łodzie, zaopatrzone w potężne silniki, ślizgały się po powierzchni, pędząc z prędkością kilkudziesięciu kilometrów na godzinę. Wzdłuż brzegów od czasu do czasu pojawiały się kolonie domków Indian Warao.
Palafitos Indian Warao. Widać pirogi, na drzewach widoczne linie przypływu.
Wody rzeki zmieniają wyraźnie poziom na skutek pływów - różnica wynosi ok. metra, domki budowane są więc na palach. To właśnie te charakterystyczne chatki, zwane palafitos, sprowokowały pierwszych Europejczyków, którzy dotarli na tereny dzisiejszej Wenezueli - tylko trochę dalej na zachód niż delta Orinoko - do nadania krainie jej obecnej nazwy, oznaczającej "małą Wenecję".
Dziewczę z plemienia Warao
Po kilkudziesięciu minutach skręciliśmy w mniejszą odnogę, potem w kolejną. Biorąc pod uwagę prędkość łodzi i czas, musieliśmy przepłynąć ok. 100-150 km w dół Orinoko. Docieramy w końcu do Campamento Abujene, zatopionego głęboko w dżungli skupiska palafitos, połączonego systemem pomostów, które staje się naszym tymczasowym domem.
Nasz dom w dżungli...
... i jego położenie geograficzne.
Teren jest bardzo podmokły, regularnie zalewany podczas przypływów wodami Orinoko. Nurt w odnodze, przy której znajduje się obóz, jest tak leniwy, że niezauważalny - podczas przypływu kępy roślinności płyną kanałem w jedną stronę, podczas odpływu w drugą.
Wszystko jest przesiąknięte naftą, by odstraszyć komary. Nad łóżkiem wisi moskitiera, w łazience z prysznica i umywalki cieknie woda, pobierana kilkadziesiąt metrów dalej wprost z rzeki.
Przy przystani rośnie drzewo, oblepione gniazdami charakterystycznych dla Wenezueli tęczanek strojnych (Chlorophonia pyrrhophrys).


Gniazda tęczanek
Mamy trochę czasu na odpoczynek, zwiedzamy więc obozowisko, obserwując dżunglę. Wśród liści dostrzegamy tukany, na rzeką krążą motyle. Podczas pobytu w delcie kilkakrotnie udaje nam się ujrzeć morfę (Morpho menelaus), wspaniałego, dużego błękitnego motyla.
Pieprzojad, czyli tukan.
Nagle z dżungli zaczynają nas dobiegać niskie, niepokojące ni to pohukiwania, ni to warczenie. Odgłosy stają się coraz bardziej intesywne, wyraźnie zbliżają się do obozowiska - brzmią też coraz bardziej przerażająco. Okazuje się, że to stado wyjców - największych małp Ameryki. Usłyszały chyba wzmożony hałas w obozie i przyszły się nam przyjrzeć. Podpływamy kawałeczek łódką i obserwujemy niewielkie stado, żerujące na czubkach drzew, otaczających nasz obóz. Dobrze, że przyszły nad obóz w ciągu dnia - nad ranem, słysząc je po raz kolejny, myślę sobie: "o, kolejne stado", i przewracam się na drugi bok - gdybym nie wiedział, co to za odgłos, ze strachu już bym nie usnął.


Po południu wybieramy się najpierw na wyprawę do dżungli. Na nogi nasuwamy gumacze, odsłonięte kawałki skóry smarujemy Deetem o dużym stężeniu - środkiem, opracowanym w latach sześćdziesiątych XX w. przez Amerykanów dla ich armii w Wietnamie. Po krótkiej przejażdżce łodzią przybijamy do brzegu i za przewodnikiem zanurzamy się w zieloność.
Dach dżungli
Brodzimy w podmokłej ściółce. Przewodnik zachęca nas do wdrapywania się po lianach, pokazuje, jak można z nich spijać wodę.


Środowisko jest dosyć paskudne - wszędzie pełno komarów, podczas kilkudziesięciu minut, spędzonych w dżungli widzę kilkadziesiąt małych skorpionów, raz na nodze jednej z osób ląduje dorodna tarantula.


Z ulgą wracam do łodzi. Płyniemy do osady Indian Warao, dla których turystyka to jedno ze źródeł dochodu. Plemię Warao liczy ok. 20 tys. osób, mają swój własny język i wielu z nich nie mówi po hiszpańsku. Głównymi zajęciami jest rybołóstwo i zbieractwo. Widzimy dzieci pływające po rzece w dłubankach, odpychające się od wody wiosłem o charakterystycznym uchwycie w kształcie litery U.
Indianie przez cały czas wykorzystują dłubanki
Charakterystyczne wiosło
W wiosce dziewczyny wybierają - wśród różnych dostępnych towarów - maty, koraliki, Maria kupuje też figurkę tukana, wyrzeźbioną w drzewie balsa, z nieodzownym ziarnem pieprzu w dziobie.


Warao słyną z plecionych przez siebie hamaków. Przyglądamy się życiu we wiosce. Jakaś dziewczyna pierze na pomoście, chłopiec wraca do wsi ze złowionymi rybami.


Po pamiątkowych zdjęciach pakujemy się do łodzi i wypływamy na środek rzeki. Podobno piranie żerują przy brzegach i kąpiel w środku nurtu jest bezpieczna - my widzieliśmy tubylców, kąpiących się przy samym brzegu, więc zagrożenie atakiem ze strony piranii wydaje się przesadzone, choć na Los Llanos przekonaliśmy się, ile ich pływa w rozlewiskach.


Woda jest ciepła i przyjemna, o wyraźnie czerwonej barwie. Taplamy się w niej z przyjemnością, a po jakimś czasie dołączają do nas dwie łodzie - z kolejnymi rękodziełami na sprzedaż. Dziewczyny korzystają z okazji i dokupują jeszcze parę rzeczy. Jedna z dziewczynek trzyma na kolanach noworodka - maluch urodził się dwa tygodnie wcześniej.

Dwutygodniowe maleństwo na rękach siostrzyczki. Od pierwszych chwil jego życie związane jest z rzeką.
Po kąpieli płyniemy łodzią leniwie, czekając na zachód słońca.


Zachwycający spektakl nie kończy się jednak wraz ze schowaniem się tarczy słonecznej za horyzontem - jest to dzień pełni i chwilę później po drugiej stronie zza drzew wyłania się pyzata twarz Księżyca. Do równika jest blisko, więc szybko robi się ciemno. W blasku miesiąca wracamy do obozowiska.


Nasz przewodnik, chcąc umilić nam oczekiwanie na kolację, wychodzi z jadalni i po chwili wraca - z tarantulą na ręce. Tłumaczy nam, że tarantula żądli jedynie wtedy, gdy zostanie sprowokowana. Wielu z nas decyduje się więc na bliższą znajomość. Maria, która u nas w domu znalezione pająki bierze do ręki i wypuszcza na dwór, bez obaw pozwala włochatemu pająkowi wspiąć się na swoje przedramię, a potem przejść na drugą rękę. Uczucie określa jako "miłe". Po chwili przewodnik przynosi "kieszonkowego" żółwia błotnego. Gdy idziemy po kolacji spać do naszych palafitos, pod pomostem chlupie woda przypływu.
Następnego dnia wybieramy się w odwrotnym kierunku - ku coraz mniejszym kanałom, by poprzyglądać się trochę przyrodzie.


Widzimy morfy, inie, udaje się zobaczyć - lecz niestety nie sfotografować - kolibra.
To nie koliber, oczywiście. Widzieliśmy nad Orinoko ponownie hoacyny, nie jestem jednak na 100% pewien, czy to jest hoacyn.
Na niebie zbierają się ciemne chmury i nagle zaczyna padać. Chowamy się przed gwałtowną ulewą pod płachtami folii. Deszcz mija po kilkunastu minutach. Przewodnik pokazuje nam co ciekawsze okazy flory Orinoko.




Maria z owocem kakaowca
Po południu wracamy do obozu, a po obiedzie żegnamy się z obozowiskiem, wracamy łodzią do cywilizacji. Następny przystanek - Ciudad Bolivar, skąd wyruszymy do Canaimy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz