Całą wyprawę w Andy organizowała nam firma Guamanchi Expeditions. W Meridzie zakwaterowano nas w ich posadzie - bardzo ładnej. Dostaliśmy pokoje z widokiem na najwyższy szczyt Andów wenezuelskich, Pico Bolivar - mierzący ok. 5000 m. (Wenezuelczycy twierdzą, że na pewno nie mniej, geometrzy są chyba innego zdania - historia jak z filmu "O Angliku, który wszedł na wzgórze, a zszedł z góry"). Sam szczyt jest pokryty lodowcem i wyraźnie bieleje w słońcu. Merida chwali się kolejką linową, która kończy się najwyżej na świecie położoną stacją - tylko, jak wiele rzeczy w tym socjalistycznym raju, kolejka od wielu lat nie działa - podobno jest remontowana, ale nikt nie jest w stanie powiedzieć, czy jakieś prace rzeczywiście się toczą i kiedy planowane jest jej ponowne otwarcie.
Sama posada świeciła pustkami - podobno dlatego, że Wenezuelczycy uwielbiają swoje tasiemcowe seriale, a właściciele posady postanowili nie umieszczać w pokojach telewizorów.
Z posady do centrum miasta (czytaj: Plaza Bolivar - każde centrum miasta w Wenezueli to Plac Boliwara) było może z 300m. Zwiedziliśmy katedrę, Dom Gubernatorów oraz Muzeum Archeologiczne.
Krzyż w katedrze w Meridzie |
W mieście wpadliśmy na lody do lodziarni Coromoto, która wielokrotnie figurowała w Księdze Rekordów Guinnessa jako lodziarnia oferująca największą liczbę smaków. Jest ich całe mnóstwo - ponad 800. Właściciel - starszy już Portugalczyk, który prowadzi lodziarnię od 50 lat, wita nas osobiście, pokazuje z dumą numery Księgi Rekordów, co chwila częstuje co bardziej wyszukanymi smakami, prosząc o próbę identyfikacji (zgadujemy m. in. te o smaku chili i łososia). Indagowany stwierdza, że sam nie ma swoich ulubionych.
W lodziarni Coromoto - z właścicielem |
Nie były to jedyne przygody kulinarne - Jacek - a za jego namową i Jakub - zdecydowali się na spróbowanie lokalnego specjału - koktajlu z wolich oczu. Chyba nie przypadł do gustu naszym europejskim podniebieniom. Ja ograniczyłem się do andyjskiej chichy - wolę jednak nasze kefirki.
Drugiego dnia rano pakujemy się do terenowych Toyot i jedziemy w góry, do wioski Los Nevados, położonej 2700 m. n. p. m.
Drugiego dnia rano pakujemy się do terenowych Toyot i jedziemy w góry, do wioski Los Nevados, położonej 2700 m. n. p. m.
Odpoczynek |
"Podziwianie malowniczych serpentyn górskich" to ciągłe powstrzymywanie się przed wymiotami - kilkugodzinny rajd serpentynami, na początku drogą asfaltową, potem już gruntową. Kierowcy mkną bardzo szybko, chcąc pokonać trasę chyba jak najszybciej. Momentami widoki są naprawdę wspaniałe.
Droga nie jest w najlepszym stanie, gdzieniegdzie - jeszcze na odcinku asfaltowym - brakuje połowy pasa, który zarwał się i runął w przepaść. Miejsca takie nie są jakoś szczególnie oznaczone - jazda taką trasą w nocy jest chyba skrajnie niebezpieczna dla kogoś, kto nie zna drogi.
Typowy mieszkaniec Andów |
Dojeżdżamy do Los Nevados. Guamanchi Expeditions ma tam swoją posadę, z dosyć prostymi warunkami, ale pięknie położoną. po krótkim odpoczynku wybieramy się na 3-godzinną wycieczkę pieszą po okolicy - trochę wyczerpującą, wchodzimy po drodze na 3200 metrów, na szczęście pętla kończy się zejściem.
Widok na Los Nevados |
Wieczorem nie mogę darować sobie okazji do obserwacji nieba. Jesteśmy dosyć wysoko w górach (wyżej, niż najwyższy szczyt w Tatrach), najbliższe miasto jest oddalone o kilkadziesiąt kilometrów. Nisko nad południowym horyzontem świeci Canopus, na prawo Achernar i Fomalhaut z Ryby Południowej - gwiazdy albo w ogóle niewidoczne w Polsce, albo trudne do zaobserwowania. Nie udaje mi się zobaczyć Wielkiego Obłoku Magellana - Księżyc przeszkadza w obserwacji. Wstaję jednak o czwartej nad ranem i uzbrojony w lornetkę szukam kolejnych atrakcji. Tym razem łowy są znacznie ciekawsze - Krzyż Południa wraz z Workiem Węgla, Szkatułka z Klejnotami, a po lewej alfa Centaura. Maciek znajduje nieco wyżej omegę Centaura - spektakularną gromadę kulistą.
Wszystko to starzy znajomi, obiekty, o których czytałem będąc jeszcze nastolatkiem i które zobaczyłem na własne oczy podczas wyprawy do RPA. To, co wywiera na mnie największe wrażenie, to obiekt, który znam doskonale z Polski - świecąca na wschodzie Wenus. U nas jednak widać ją zawsze na tle zaróżowionego nieba, w Wenezueli świeci na czarnym nieboskłonie, co sprawia, że wydaje się jeszcze jaśniejsza, niż zwykle.
Następny dzień to wielogodzinna wyprawa pod Pico Leon, trzecią górę Wenezueli (4740 m npm).
Maria na tle Pico Leon |
Zabieramy się tam wraz z mułami, koniem i osiołkiem, na którym jedzie Andrzejek.
Trasa jest dosyć ciężka (zwierząt jest mniej, niż ludzi i od czasu do czasu zmieniamy się), ale dzięki tym niesamowicie silnym zwierzętom podróż jest bardzo przyjemna.
Andrzej na osiołku... |
... i Maria na mule. |
Odpoczynek przy górskim strumieniu |
Muły cierpliwie i pewnie wspinają się i schodzą po pochyłościach wąskiej ścieżki. Nasz przewodnik, Indianin El Chino ("Chińczyk"), mówi, że szlak, którym idziemy, istniał jeszcze przed przybyciem konkwistadorów - prowadził z Los Nevados do Meridy. Szło się przez góry trzy dni, by sprzedać na targu swoje produkty i wrócić z zakupionymi towarami - wyprawa na tydzień. Dziś jeepem jedzie się 5 godzin.
El Chino podkreśla, że szybka kolonizacja Ameryki Południowej była możliwa właśnie dzięki temu, że Hiszpanie wykorzystali istniejący system dróg, łączących odległe regiony prekolumbijskiej Ameryki.
El Chino w rozmowie z autorem |
Wieczorem wracamy do Meridy. Czas na Los Llanos.
Widoki naprawde zapieraja dech w piersi. Najbardziej podobal mi sie pan na tle chyba trzciny? No i oczywiscie serpentyny. My w Norwegii takze mamy serpentynki ale nie az takie rozlegle :)POzdrawiamy :)
OdpowiedzUsuń