poniedziałek, 7 marca 2011

Wenezuela część I - Andy

Wyprawa w Andy zaczęła się w Meridzie - stolicy stanu o tej samej nazwie. Miasto jest dosyć duże i podobno spokojne - w porównaniu z innymi miastami, gdzie nie zawsze bezpiecznie jest po zmroku wychodzić na ulice (ostrzegano nas przed tym zwłaszcza w Ciudad Bolivar, gdzie Starówka nocą jest chyba jeszcze bardziej niebezpieczna, niż w Tczewie :-)).

Całą wyprawę w Andy organizowała nam firma Guamanchi Expeditions. W Meridzie zakwaterowano nas w ich posadzie - bardzo ładnej. Dostaliśmy pokoje z widokiem na najwyższy szczyt Andów wenezuelskich, Pico Bolivar - mierzący ok. 5000 m. (Wenezuelczycy twierdzą, że na pewno nie mniej, geometrzy są chyba innego zdania - historia jak z filmu "O Angliku, który wszedł na wzgórze, a zszedł z góry"). Sam szczyt jest pokryty lodowcem i wyraźnie bieleje w słońcu. Merida chwali się kolejką linową, która kończy się najwyżej na świecie położoną stacją - tylko, jak wiele rzeczy w tym socjalistycznym raju, kolejka od wielu lat nie działa - podobno jest remontowana, ale nikt nie jest w stanie powiedzieć, czy jakieś prace rzeczywiście się toczą i kiedy planowane jest jej ponowne otwarcie.

Sama posada świeciła pustkami - podobno dlatego, że Wenezuelczycy uwielbiają swoje tasiemcowe seriale, a właściciele posady postanowili nie umieszczać w pokojach telewizorów.

Z posady do centrum miasta (czytaj: Plaza Bolivar - każde centrum miasta w Wenezueli to Plac Boliwara) było może z 300m. Zwiedziliśmy katedrę, Dom Gubernatorów oraz Muzeum Archeologiczne.
Krzyż w katedrze w Meridzie
W mieście wpadliśmy na lody do lodziarni Coromoto, która wielokrotnie figurowała w Księdze Rekordów Guinnessa jako lodziarnia oferująca największą liczbę smaków. Jest ich całe mnóstwo - ponad 800. Właściciel - starszy już Portugalczyk, który prowadzi lodziarnię od 50 lat, wita nas osobiście, pokazuje z dumą numery Księgi Rekordów, co chwila częstuje co bardziej wyszukanymi smakami, prosząc o próbę identyfikacji (zgadujemy m. in. te o smaku chili i łososia). Indagowany stwierdza, że sam nie ma swoich ulubionych.
W lodziarni Coromoto - z właścicielem
Nie były to jedyne przygody kulinarne - Jacek - a za jego namową i Jakub - zdecydowali się na spróbowanie lokalnego specjału - koktajlu z wolich oczu. Chyba nie przypadł do gustu naszym europejskim podniebieniom. Ja ograniczyłem się do andyjskiej chichy - wolę jednak nasze kefirki.

Drugiego dnia rano pakujemy się do terenowych Toyot i jedziemy w góry, do wioski Los Nevados, położonej 2700 m. n. p. m.
Odpoczynek
"Podziwianie malowniczych serpentyn górskich" to ciągłe powstrzymywanie się przed wymiotami - kilkugodzinny rajd serpentynami, na początku drogą asfaltową, potem już gruntową. Kierowcy mkną bardzo szybko, chcąc pokonać trasę chyba jak najszybciej. Momentami widoki są naprawdę wspaniałe.
Krajobraz andyjski z malowniczymi serpentynami w tle
Droga nie jest w najlepszym stanie, gdzieniegdzie - jeszcze na odcinku asfaltowym - brakuje połowy pasa, który zarwał się i runął w przepaść. Miejsca takie nie są jakoś szczególnie oznaczone - jazda taką trasą w nocy jest chyba skrajnie niebezpieczna dla kogoś, kto nie zna drogi.

Typowy mieszkaniec Andów
Dojeżdżamy do Los Nevados. Guamanchi Expeditions ma tam swoją posadę, z dosyć prostymi warunkami, ale pięknie położoną. po krótkim odpoczynku wybieramy się na 3-godzinną wycieczkę pieszą po okolicy - trochę wyczerpującą, wchodzimy po drodze na 3200 metrów, na szczęście pętla kończy się zejściem.
Widok na Los Nevados





Wieczorem nie mogę darować sobie okazji do obserwacji nieba. Jesteśmy dosyć wysoko w górach (wyżej, niż najwyższy szczyt w Tatrach), najbliższe miasto jest oddalone o kilkadziesiąt kilometrów. Nisko nad południowym horyzontem świeci Canopus, na prawo Achernar i Fomalhaut z Ryby Południowej - gwiazdy albo w ogóle niewidoczne w Polsce, albo trudne do zaobserwowania. Nie udaje mi się zobaczyć Wielkiego Obłoku Magellana - Księżyc przeszkadza w obserwacji. Wstaję jednak o czwartej nad ranem i uzbrojony w lornetkę szukam kolejnych atrakcji. Tym razem łowy są znacznie ciekawsze - Krzyż Południa wraz z Workiem Węgla, Szkatułka z Klejnotami, a po lewej alfa Centaura. Maciek znajduje nieco wyżej omegę Centaura - spektakularną gromadę kulistą.

Wszystko to starzy znajomi, obiekty, o których czytałem będąc jeszcze nastolatkiem i które zobaczyłem na własne oczy podczas wyprawy do RPA. To, co wywiera na mnie największe wrażenie, to obiekt, który znam doskonale z Polski - świecąca na wschodzie Wenus. U nas jednak widać ją zawsze na tle zaróżowionego nieba, w Wenezueli świeci na czarnym nieboskłonie, co sprawia, że wydaje się jeszcze jaśniejsza, niż zwykle.

Następny dzień to wielogodzinna wyprawa pod Pico Leon, trzecią górę Wenezueli (4740 m npm).
Maria na tle Pico Leon
Zabieramy się tam wraz z mułami, koniem i osiołkiem, na którym jedzie Andrzejek.
Andrzej na osiołku...
... i Maria na mule.
Trasa jest dosyć ciężka (zwierząt jest mniej, niż ludzi i od czasu do czasu zmieniamy się), ale dzięki tym niesamowicie silnym zwierzętom podróż jest bardzo przyjemna.
Odpoczynek przy górskim strumieniu
Muły cierpliwie i pewnie wspinają się i schodzą po pochyłościach wąskiej ścieżki. Nasz przewodnik, Indianin El Chino ("Chińczyk"), mówi, że szlak, którym idziemy, istniał jeszcze przed przybyciem konkwistadorów - prowadził z Los Nevados do Meridy. Szło się przez góry trzy dni, by sprzedać na targu swoje produkty i wrócić z zakupionymi towarami - wyprawa na tydzień. Dziś jeepem jedzie się 5 godzin.
El Chino w rozmowie z autorem
El Chino podkreśla, że szybka kolonizacja Ameryki Południowej była możliwa właśnie dzięki temu, że Hiszpanie wykorzystali istniejący system dróg, łączących odległe regiony prekolumbijskiej Ameryki.

Wieczorem wracamy do Meridy. Czas na Los Llanos.

1 komentarz:

  1. Widoki naprawde zapieraja dech w piersi. Najbardziej podobal mi sie pan na tle chyba trzciny? No i oczywiscie serpentyny. My w Norwegii takze mamy serpentynki ale nie az takie rozlegle :)POzdrawiamy :)

    OdpowiedzUsuń