czwartek, 17 marca 2011

Wenezuela część II - Los Llanos

Los Llanos to rozległe, podmokłe równiny, na których żyje w stanie dzikim mnóstwo zwierząt. Tak bogatej fauny nie spotkaliśmy nigdzie indziej w Wenezueli. Chyba nawet w Afryce nie spotkaliśmy aż tylu zwierząt.

Na Los Llanos jedziemy samochodami terenowymi - cały dzień jazdy z Meridy. Na szczęście po paru godzinach kończą się serpentyny - przez równiny droga jest poprowadzona "od linijki", a krajobraz płaski jak na naszych Żuławach. Po drodze tankujemy paliwo: 73 litry za 3 złote, tego lepszego paliwa, bo Wenezuelczyków stać na gest i niskooktanowe mało kto tankuje.
73 litry 95-oktanowej benzyny za 3 złote
Z każdym kilometrem coraz mniej cywilizacji. W pewnym momencie kierowca staje, wychodzi z samochodu i podnosi z drogi małego kajmana. Jesteśmy już na terenie Los Llanos.
Winny przechodzenia przez jezdnię w miejscu niedozwolonym
Z drogi asfaltowej skręcamy w inną asfaltową, po kilkudziesięciu kilometrach w kolejną, pełną dziur, momentami takich, że aby je ominąć, lepiej zjechać z drogi i jechać po sąsiadującym z nią polu. A potem jest już tylko rozjeżdżony polny trakt, otoczony sawanną, na której pasą się stada krów.
Typowa droga na Los Llanos
Tych krów jest na Los Llanos kilkanaście milionów. Hoduje się je dla mięsa - są podstawą diety całej Wenezueli. Pasą się w gruncie rzeczy bez nadzoru człowieka - nasz przewodnik mówi, że szczepi się je antybiotykami dwa razy do roku, i to wszystko. Od czasu do czasu spotykamy bielejący krowi szkielet - pewnie kajmany sobie podjadły.

Kajmany są wszędzie. Przy każdym prawie rozlewisku. Jest ich tyle, co psów na naszej wsi. Po jakimś czasie powszednieją.
Uśmiechnięte bestie
Kajman po zanurzeniu jest prawie niewidoczny. Z wody wystają mu jedynie oczy, przypominające dwa kamyki. W gąszczach wodnych roślin, porastających rozlewiska, łatwo może pozostać niezuważony.
Gdy "polowaliśmy" na anakondę, jeden z kajmanów zainteresował się mną - przez dłuższy czas stałem w jednym miejscu. Nie udało mi się zaobserwować go płynącego. Gdy patrzyłem na niego, stał w miejscu - widziałem jedynie wystające z wody ślepia. Wystarczyło na chwilę odwrócić wzrok, by niepostrzeżenie podpłynął bliżej. Kolejny rzut oka w jego stronę - i widok dwóch "kamyków", już o kilka metrów bliżej w moją stronę. Gdy w pewnym momencie podbiegli do mnie inni, zawrócił i odpłynął - widocznie poluje z rozsądkiem, unikając zbędnego ryzyka.

Spowszedniały też kapibary - największe gryzonie świata. Ich stada - po kilka, kilkanaście sztuk, żerujących wśród płytkich rozlewisk, stanowią stały element pejzażu Los Llanos.


Nocujemy w Campamento Turistico Cañafistola. W stołówce duże zdjęcie Martyny Wojciechowskiej - "tu była". Trawnik zalegają olbrzymie ropuchy, większe od męskiej dłoni - są takie nieruchawe, że nie reagują na dotyk.

Następnego dnia wybieramy się na przejażdżkę łodzią po rozlewiskach. Wokół - obok kajmanów i kapibar oczywiście - mnóstwo ptactwa. Te, które udało nam się sfotografować, znajdziecie poniżej. Postarałem się je opisać - jednak nie jestem nawet z zamiłowania ornitologiem i w opisach mogą być błędy.

Nasi przewodnicy rzucają w powietrze kawałki złowionych piranii, prowokując ptaki drapieżne do ataku.

Białostrząb duży (Leucopternis albicollis)
Tarczownik (Busarellus nigricollis)
Wężówki po nurkowaniu suszą skrzydła w coraz gorętszym słońcu:
Wężówka amerykańska (Anhinga anhinga)
Wypatrujemy w wodzie jednej z największych atrakcji zlewiska Orinoko - inii, czyli słodkowodnego delfina. Po jakimś czasie pojawia się małe stadko tych ssaków. Są dosyć płochliwe i unikają łodzi - nurkują i pod wodą zmieniają kierunek tak, by trudno było nam przewidzieć, gdzie wynurzą się ponownie. Robimy kilka fotek, żadna nie jest jednak udana. Przewodnicy mówią, że delfiny rzeczne różnią się od swych oceanicznych pobratymców tym, że mają ruchome szyje i mogą obracać głową we wszystkich kierunkach.
Inia (Inia geoffrensis)
Innym, dosyć płochliwym stworzeniem, jest żółw błotny. Z daleka widzimy całe rodziny wygrzewające się na wystających z wody konarach - one jednak ześlizgują się do wody, gdy tylko nasza łódź zbyt bardzo się zbliża.

Ptactwa jest zatrzęsienie. Zamieszone poniżej zdjęcia są najlepszym dowodem:


Czapla biała amerykańska (Ardea alba egretta)
Rybaczek amerykański (Chloroceryle americana)
Uwagę przyciągają - i na ziemi, i w locie - ibisy szkarłatne. Ich czerwone upierzenie ostro kontrastuje z otoczeniem.
Ibis szkarłatny (Eudocimus ruber)
Wrażenie robi żabiru - ogromny ptak o wysokości do 140 cm i rozpiętości skrzydeł do 260 cm. To jeden z największych ptaków świata.
Żabiru amerykański (Jabiru mycteria)
A to dopiero jest cudak: hoacyn. Słychać go czasami było wyraźnie, bo żyje w stadach i kłóci się często i głośno z innymi osobnikami, ale zobaczyć - znacznie trudniej. Chował się między liśćmi - czasami w przepychankach któryś wychylał się na chwilę. Niesamowity widok - nasi przewodnicy mówili nam, że jest to ptak spokrewniony z dawno wymarłymi prymitywnymi praptakami - małe mają na skrzydłach haczyki, służące im do wspinania się po drzewach. Z wiekiem haczyki te zanikają.

Hoacyn (Opisthocomus hoazin)
Docieramy do brzegu i bierzemy się za łowienie piranii. Wygląda to tak: każdy dostaje ok. 10 metrów żyłki z dość topornym haczykiem na końcu. Na ten haczyk nadziewamy kawałek mięsa - krowy oczywiście, bo tego tu wszędzie pełno. I rzucamy - jak najdalej.


Stajemy bokiem do brzegu, trzymając jedną rękę wyciągniętą do przodu i żyłkę naciągniętą pomiędzy rękami. No i czekamy, aż pirania zacznie mięso skubać. Pozwalamy skubnąć jej ze dwa razy i szybkim ruchem "do siebie" wyciągniętej do przodu ręki ściągamy żyłkę do siebie. Nasi przewodnicy robili to wspaniale - nam udawało się złowić piranię raz na dziesięć może prób. Tak czy owak, długo nie trzeba było czekać, bo skubanie mięsa rozpoczynało się praktycznie od razu po rzuceniu haczyka.

Ważna rzecz przy łowieniu piranii - po wyciągnięciu jej z wody należy ją zabić uderzeniem w łeb - inaczej jest gotowa nieźle pokiereszować nam palce przy wyciąganiu haczyka. A ma czym:
W trawie niedaleko miejsca, gdzie łowiliśmy piranie, natykamy się na węża. Ucieka przed nami na drzewo, udaje się go jeszcze uchwycić między konarami. 
To prawdopodobnie Liophis reginae
Bąk pstry (Botarus pinnatus)
W południe wracamy do obozu. Lunch i odpoczynek - niektórzy wybierają konną przejażdżkę po okolicy. A po południu wyruszamy polować na anakondę. Zabieramy ze sobą długie żerdzie, którymi mamy dźgać wodne zarośla - zaczajona anakonda ma wziąć żerdź za zwierzęcą nogę i się wokół niej owinąć. Niestety, przewodnicy chcą, byśmy brodzili z nimi przez głębokie po pas rozlewiska - nie decydujemy się na to, więc szukają sami. Po kwadransie wracają ze znalezionym ponad dwumetrowym okazem - choć to nie jest wąż jadowity, to traktujemy go z respektem.

Po anakondzie kolej na następną przygodę. Nie wiem, czy przewodnicy go wypatrzyli, czy też wiedzieli po prostu, gdzie żeruje. Poszli w zarośla i po chwili zaczęli w nich coś zaganiać. Pośród traw wyłonił się mrówkojad. To było najpiękniejsze zwierzę, jakie widziałem w Wenezueli. Duże, inne niż inne zwierzęta. Istota jakby z innej planety.

A przed osiemnastą usiedliśmy sobie przy drodze i czekaliśmy na zachód słońca, żegnając się powoli z Los Llanos. Z rozlewisk, pełnych kajmanów i kapibar, co chwila wzbijały się pojedynczo lub małymi stadami ptaki, by malowniczo przelecieć przed chylącą się ku horyzontowi tarczą słońca.

Po powrocie do obozu kolacja - między innymi złowione przez nas przed południem piranie. Smakowały jak ryba, tylko mięsa - jak to u drapieżników - niewiele.

W następnej części delta Orinoko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz