Laguna Canaima z lotu awionetki |
Park słynie z dwóch atrakcji - są to charakterystyczne płaskowyże, zwane tepui, wznoszące się na kilkaset metrów ponad otaczający je teren - o płaskich szczytach i prawie pionowych ścianach, oraz najwyższy wodospad świata, Salto Angel.
Rzeka Carrao, w tle jeden z tepui |
Park zamieszkują Indianie z plemienia Pemon, których jest ok. 15 tys. Z tego, co zrozumiałem, mają chyba wyłączność na obsługę ruchu turystycznego w parku, co jest ich głównym źródłem dochodu.
Jedna z mieszkanek Canaimy |
Lądujemy w Canaimie 21 stycznia - to nie jest dobry czas. Na przełomie listopada i grudnia w Wenezueli kończy się pora deszczowa i od tamtego czasu poziom wody w rzekach Canaimy opada - a by dotrzeć do wodospadu Salto Angel, trzeba przebyć wiele kilometrów w górę dwóch rzek, wijących się pomiędzy tepui. Normalnie o tej porze stan wód jest już zbyt niski, by móc łodziami do wodospadu dotrzeć - grudzień 2010 był jednak deszczowy i woda w rzekach zaczęła opadać później - przewodnicy informowali nas, że dwa dni przed naszym przybyciem udało się dotrzeć do wodospadu, chociaż droga zabrała im 6 godzin - w normalnych warunkach potrzeba jedynie czerech godzin. Zapada decyzja - próbujemy!
Niski stan wody w rzekach utrudniał podróż |
Następnego dnia wyruszamy ok. godz. 10. Z początku podróż jest dosyć przyjemna - łódź szybko mknie pod prąd szerokiej rzeki. Na pierwsze katarakty natykamy się już po kilkudziesięciu minutach. My omijamy je z głównym przewodnikiem, Kaiko, kilkukilometrową drogą w stepowym krajobrazie. Andrzejek łapie ogromnego konika polnego, pokazuje go Kaiko. Nasz przewodnik polubił Andrzejka, rezolutnego, wesołego blondynka z dalekiej Europy - zrywa po drodze źdźbła traw i wyplata z nich dla Andrzeja opaskę na czoło.
Maciej i gigantyczny konik polny |
Wracamy na łodzie. Z czasem rzeka staje się coraz węższa, a kamienie, zalegające jej dno, coraz bardziej widoczne. Nasza łódź zaczyna haczyć o dno strumienia, trzej chłopacy, którzy stanowią jej załogę, wyskakują za burtę i przepychają ją przez mielizny. Po jakimś czasie przestaje to wystarczać - nie obędzie się bez naszej pomocy. Pada polecenie: "Guys out!". Dziewczyny zostają w łodzi, my wyskakujemy za burtę i pchamy łódź pod prąd wraz z naszymi przewodnikami.
Guys, out! |
Z każdym kilometrem jest coraz ciężej, nurt jest coraz gwałtowniejszy. Po kilkudziesięciu razach zaczyna brakować sił, by wdrapać się do łodzi - po to, by po kilku minutach wyskakiwać znowu za burtę. Zdarza się, że prąd porywa któregoś z nas - chwytamy się kurczowo rękami burty, a inni pomagają wciągnąć się na pokład. Nurt momentami jest tak silny, że przewodnicy stosują liny, by uniknąć zderzenia łodzi ze skałami.
Znowu pchamy |
Zbliża się noc i rośnie również niepokój naszych przewodników - nie spodziewali się, że będzie aż tak ciężko i że stracimy tyle czasu, by dotrzeć na miejsce.
Ostatnie kilometry pokonujemy w totalnej ciemności. Jesteśmy w dżungli, gdzie nie ma cywilizacji i żadnych źródeł światła. Przewodnicy oświetlają rzekę latarkami, widzimy w powietrzu jakieś świecące robaczki, na brzegu czasami jakąś poświatę - chyba roślin. Musimy pilnować, by nikt nie zginął - w szumie wody nie słyszelibyśmy jego krzyku, a w ciemności łatwo przeoczyć, że ktoś został porwany przez nurt. Do dziś ze strachem wspominam ostatnie kilkadziesiąt minut tej drogi. Nic na szczęście się nie dzieje - docieramy do obozu po dziesięciu godzinach drogi, zupełnie wyczerpani, przemoczeni - nie ma w co się nawet przebrać, nie przypuszczaliśmy, wyruszając, że przyjdzie nam cały dzień pchać łódź, brodząc po pas w wodzie.
Kręty i wartki nurt wyrzeźbił w skałach niesamowite kształty |
Jemy kolację i zasypiamy w hamakach. Jeszcze przed zaśnięciem, nisko nad południowym horyzontem widzę na niebie Wielki Obłok Magellana.
Budzimy się następnego dnia - z bolącymi mięśniami. Dziewczyny, które nie były tak zmęczone podróżą, jak my, miały problemy z przespaniem nocy w hamaku - ja spałem jak kamień. Trzeba wbić się w mokre jeszcze rzeczy - jednak z terenu obozu widać już wodospad.
Widok na wodospad z dżungli |
Salto Angel - wodospad anioła - chociaż tak naprawdę jego nazwa pochodzi od nazwiska odkrywcy, amerykańskiego pilota Jimmiego Angela, który jako pierwszy przeleciał nad nim samolotem w 1933 roku. W 1937 roku powrócił i próbował wylądować na szczycie tepui, z którego wypływa wodospad - samolot zarył jednak w grząskim gruncie. Zejście z płaskowyżu i powrót do cywilizacji zajęło Angelowi i załodze, wśród której była jego żona, 11 dni. O jego przygodach zrobiło się głośno i wodospad nazwano jego imieniem.
Hamakownia, w tle Salto Angel |
Jest to najwyższy wodospad na świecie. Spotyka się różne dane - swobodny spadek wody ma prawie 1000 metrów. Nie wygląda na tyle - robi wrażenie wąziutkiej, wysokiej strugi, w krystalicznie czystym powietrzu zawieszonej wzdłuż pionowej ściany góry. W uświadomieniu skali pomaga trochę obserwacja wody, która spada w jakimś onirycznie wolnym tempie.
Autor pod Salto Angel |
Idziemy przez dżunglę do podstawy wodospadu. Moje skarpetki rozerwały się na strzępy na kamieniach poprzedniego dnia, do buta dostaje się piach, który boleśnie obciera mi stopy, zdejmuję więc obuwie i ostatnie kilkadziesiąt minut wspinaczki przez selwę pokonuję - wzorem Cejrowskiego - na bosaka.
Droga przez selwę |
Nie dochodzimy do głównego kotła, który ma głębokość 30 metrów, lecz do podstawy wypływającego z niego mniejszego wodospadu. Kąpiemy się w chłodnej, przezroczystej wodzie, która jeszcze przed chwilą spadała w najwyższą na świecie wodną przepaść.
Kąpiel pod wodospadem |
Powrót czółnami do przystani Canaima jest łatwiejszy, niż podróż w górę rzeki, jednak i tak od czasu do czasu słyszymy znienawidzone "guys out!". Do wioski docieramy znowu po zmroku. Nikt po nas już nie wyruszy w kierunku Salto Angel aż do kolejnych deszczów.
Następnego dnia wybieramy się na krótką wycieczkę łodzią po lagunie do wodospadów na rzece Carrao. Te wodospady są niższe, za to szerokie, z bardzo dużym przepływem wody.
Maria z laguną Canaima i wodospadami w tle |
... i chłopaki przed wodospadami |
Wchodzimy pod ich kurtynę i podziwiamy lagunę przez welon wodny - w powietrzu wisi wilgoć z rozbitych o skały kropli, więc ubrania wilgotnieją.
Za wodną kurtyną |
To nasze pożegnanie z Canaimą - wracamy do osady. Andrzejek żegna się z naszym przewodnikiem Kaiko - dostaje od niego jego adres poczty elektronicznej - zdobycze cywilizacji dostępne w dżungli dzięki łączności satelitarnej. Awionetki zabierają nas na północ.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz