wtorek, 20 grudnia 2011

Wenezuela część IV - Canaima

Canaima to jedna z głównych atrakcji turystycznych Wenezueli. Park narodowy, założony w 1962 roku, został w 1994 roku umieszczony na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Park położony jest w południowo-wschodniej części Wenezueli. Nie można do niego praktycznie dotrzeć lądem - łączność ze światem zapewniają awionetki, latające najczęściej na trasie Ciudad Bolivar - lotnisko polowe przy jeziorze Canaima. My również docieramy do niego tą drogą.
Laguna Canaima z lotu awionetki

Park słynie z dwóch atrakcji - są to charakterystyczne płaskowyże, zwane tepui, wznoszące się na kilkaset metrów ponad otaczający je teren - o płaskich szczytach i prawie pionowych ścianach, oraz najwyższy wodospad świata, Salto Angel.
Rzeka Carrao, w tle jeden z tepui

Park zamieszkują Indianie z plemienia Pemon, których jest ok. 15 tys. Z tego, co zrozumiałem, mają chyba wyłączność na obsługę ruchu turystycznego w parku, co jest ich głównym źródłem dochodu.
Jedna z mieszkanek Canaimy

Lądujemy w Canaimie 21 stycznia - to nie jest dobry czas. Na przełomie listopada i grudnia w Wenezueli kończy się pora deszczowa i od tamtego czasu poziom wody w rzekach Canaimy opada - a by dotrzeć do wodospadu Salto Angel, trzeba przebyć wiele kilometrów w górę dwóch rzek, wijących się pomiędzy tepui. Normalnie o tej porze stan wód jest już zbyt niski, by móc łodziami do wodospadu dotrzeć - grudzień 2010 był jednak deszczowy i woda w rzekach zaczęła opadać później - przewodnicy informowali nas, że dwa dni przed naszym przybyciem udało się dotrzeć do wodospadu, chociaż droga zabrała im 6 godzin - w normalnych warunkach potrzeba jedynie czerech godzin. Zapada decyzja - próbujemy!
Niski stan wody w rzekach utrudniał podróż

Następnego dnia wyruszamy ok. godz. 10. Z początku podróż jest dosyć przyjemna - łódź szybko mknie pod prąd szerokiej rzeki. Na pierwsze katarakty natykamy się już po kilkudziesięciu minutach. My omijamy je z głównym przewodnikiem, Kaiko, kilkukilometrową drogą w stepowym krajobrazie. Andrzejek łapie ogromnego konika polnego, pokazuje go Kaiko. Nasz przewodnik polubił Andrzejka, rezolutnego, wesołego blondynka z dalekiej Europy - zrywa po drodze źdźbła traw i wyplata z nich dla Andrzeja opaskę na czoło.
Maciej i gigantyczny konik polny

Wracamy na łodzie. Z czasem rzeka staje się coraz węższa, a kamienie, zalegające jej dno, coraz bardziej widoczne. Nasza łódź zaczyna haczyć o dno strumienia, trzej chłopacy, którzy stanowią jej załogę, wyskakują za burtę i przepychają ją przez mielizny. Po jakimś czasie przestaje to wystarczać - nie obędzie się bez naszej pomocy. Pada polecenie: "Guys out!". Dziewczyny zostają w łodzi, my wyskakujemy za burtę i pchamy łódź pod prąd wraz z naszymi przewodnikami.
Guys, out!

Z każdym kilometrem jest coraz ciężej, nurt jest coraz gwałtowniejszy. Po kilkudziesięciu razach zaczyna brakować sił, by wdrapać się do łodzi - po to, by po kilku minutach wyskakiwać znowu za burtę. Zdarza się, że prąd porywa któregoś z nas - chwytamy się kurczowo rękami burty, a inni pomagają wciągnąć się na pokład. Nurt momentami jest tak silny, że przewodnicy stosują liny, by uniknąć zderzenia łodzi ze skałami.
Znowu pchamy

Zbliża się noc i rośnie również niepokój naszych przewodników - nie spodziewali się, że będzie aż tak ciężko i że stracimy tyle czasu, by dotrzeć na miejsce.

Ostatnie kilometry pokonujemy w totalnej ciemności. Jesteśmy w dżungli, gdzie nie ma cywilizacji i żadnych źródeł światła. Przewodnicy oświetlają rzekę latarkami, widzimy w powietrzu jakieś świecące robaczki, na brzegu czasami jakąś poświatę - chyba roślin. Musimy pilnować, by nikt nie zginął - w szumie wody nie słyszelibyśmy jego krzyku, a w ciemności łatwo przeoczyć, że ktoś został porwany przez nurt. Do dziś ze strachem wspominam ostatnie kilkadziesiąt minut tej drogi. Nic na szczęście się nie dzieje - docieramy do obozu po dziesięciu godzinach drogi, zupełnie wyczerpani, przemoczeni - nie ma w co się nawet przebrać, nie przypuszczaliśmy, wyruszając, że przyjdzie nam cały dzień pchać łódź, brodząc po pas w wodzie.
Kręty i wartki nurt wyrzeźbił w skałach niesamowite kształty

Jemy kolację i zasypiamy w hamakach. Jeszcze przed zaśnięciem, nisko nad południowym horyzontem widzę na niebie Wielki Obłok Magellana.

Budzimy się następnego dnia - z bolącymi mięśniami. Dziewczyny, które nie były tak zmęczone podróżą, jak my, miały problemy z przespaniem nocy w hamaku - ja spałem jak kamień. Trzeba wbić się w mokre jeszcze rzeczy - jednak z terenu obozu widać już wodospad.
Widok na wodospad z dżungli

Salto Angel - wodospad anioła - chociaż tak naprawdę jego nazwa pochodzi od nazwiska odkrywcy, amerykańskiego pilota Jimmiego Angela, który jako pierwszy przeleciał nad nim samolotem w 1933 roku. W 1937 roku powrócił i próbował wylądować na szczycie tepui, z którego wypływa wodospad - samolot zarył jednak w grząskim gruncie. Zejście z płaskowyżu i powrót do cywilizacji zajęło Angelowi i załodze, wśród której była jego żona, 11 dni. O jego przygodach zrobiło się głośno i wodospad nazwano jego imieniem.
Hamakownia, w tle Salto Angel

Jest to najwyższy wodospad na świecie. Spotyka się różne dane - swobodny spadek wody ma prawie 1000 metrów. Nie wygląda na tyle - robi wrażenie wąziutkiej, wysokiej strugi, w krystalicznie czystym powietrzu zawieszonej wzdłuż pionowej ściany góry. W uświadomieniu skali pomaga trochę obserwacja wody, która spada w jakimś onirycznie wolnym tempie.
Autor pod Salto Angel

Idziemy przez dżunglę do podstawy wodospadu. Moje skarpetki rozerwały się na strzępy na kamieniach poprzedniego dnia, do buta dostaje się piach, który boleśnie obciera mi stopy, zdejmuję więc obuwie i ostatnie kilkadziesiąt minut wspinaczki przez selwę pokonuję - wzorem Cejrowskiego - na bosaka.
Droga przez selwę

Nie dochodzimy do głównego kotła, który ma głębokość 30 metrów, lecz do podstawy wypływającego z niego mniejszego wodospadu. Kąpiemy się w chłodnej, przezroczystej wodzie, która jeszcze przed chwilą spadała w najwyższą na świecie wodną przepaść.
Kąpiel pod wodospadem

Powrót czółnami do przystani Canaima jest łatwiejszy, niż podróż w górę rzeki, jednak i tak od czasu do czasu słyszymy znienawidzone "guys out!". Do wioski docieramy znowu po zmroku. Nikt po nas już nie wyruszy w kierunku Salto Angel aż do kolejnych deszczów.

Następnego dnia wybieramy się na krótką wycieczkę łodzią po lagunie do wodospadów na rzece Carrao. Te wodospady są niższe, za to szerokie, z bardzo dużym przepływem wody.
Maria z laguną Canaima i wodospadami w tle
... i chłopaki przed wodospadami

Wchodzimy pod ich kurtynę i podziwiamy lagunę przez welon wodny - w powietrzu wisi wilgoć z rozbitych o skały kropli, więc ubrania wilgotnieją.
Za wodną kurtyną

To nasze pożegnanie z Canaimą - wracamy do osady. Andrzejek żegna się z naszym przewodnikiem Kaiko - dostaje od niego jego adres poczty elektronicznej - zdobycze cywilizacji dostępne w dżungli dzięki łączności satelitarnej. Awionetki zabierają nas na północ.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz