wtorek, 21 czerwca 2011
Nie dla psa kiełbasa
Zbliżają się wybory parlamentarne. W tym kontekście chciałbym napisać Wam o ciekawej inicjatywie: twórcy nazwali ją "Nie dla psa kiełbasa" - chodzi o ruch, który stawia sobie na celu odsunięcie od władzy "bandy czworga", czyli dotychczasowego establishmentu politycznego: PO, PiS, SLD i PSL. Osoby, przystępujące do ruchu, zobowiązują się w najbliższych wyborach oddać głos na partię spoza tej czwórki. Ruch nie skupia ani prawicowców, ani lewicowców - ważne, by w ten sposób zamanifestować brak zgody na utrzymanie status quo. Strona ruchu dostępna jest pod adresem http://www.ndpk.pl.
Świadectwo normalności
Sąd, który rozpatruje pozew karny, wniesiony przez byłego szefa MSWiA Janusza Kaczmarka przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu, zdecydował, że chce usłyszeć opinię biegłych na temat zdrowia psychicznego Jarosława Kaczyńskiego. Wygląda mi to na bardzo żałosne zagranie - ciekawe, jaki będzie oddźwięk publiczny. Sam oskarżony uznał to za szykanę. Ja bardzo lubię przysłowie "człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi" i szukam efektów działania siły Bożej wbrew, a częściej jeszcze w poprzek ludzkich planów. Tu do głowy przychodzi mi jedno: pożytek z wniosku sądu jest taki, że Jarosław Kaczyński już niedługo będzie miał sądowe świadectwo normalności - w odróżnieniu od wielu członków rządu. I tak to powinien komentować.
środa, 15 czerwca 2011
Inflacja najwyższa od 10 lat!!!
Główny Urząd Statystyczny przed chwilą opublikował dane o inflacji. Wynosi ona 5,0%, jest więc najwyższa od 10 lat, przy czym ceny żywności wzrosły w ciągu ostatniego roku o 9,4%.
Oznacza to, że zapłaciliśmy taki właśnie podatek od swoich pieniędzy. Podatek, nałożony równo na całe społeczeństwo przez rząd, bez konieczności jego ustalania i zdobywania zgody na jego podniesienie. Sami zgodziliśmy się ten podatek zapłacić, wybierając taki, a nie inny rząd.
By "zapiąć" budżet (i tak się nie dopina, ale chociaż żeby rozpadlina nie była zbyt szeroka) trzeba obniżać wydatki państwowe lub zwiększać wpływy, czyli głównie podatki. Obecny rząd skupił się na tym drugim, bo to jest łatwe - a cięcie kosztów wymaga wysiłku. W rezultacie mamy wyższy VAT oraz inflację, a przy okazji gwałtowny wzrost zatrudnienia w administracji.
Co interesujące, ok. połowa społeczeństwa (bo tyle w sumie według sondaży chce głosować na PO i PSL) nie ma nic przeciwko rosnącym cenom i armii urzędników, i chciałaby, by przez następne cztery lata się to nie zmieniło.
No to słodkiego, miłego życia!
Oznacza to, że zapłaciliśmy taki właśnie podatek od swoich pieniędzy. Podatek, nałożony równo na całe społeczeństwo przez rząd, bez konieczności jego ustalania i zdobywania zgody na jego podniesienie. Sami zgodziliśmy się ten podatek zapłacić, wybierając taki, a nie inny rząd.
By "zapiąć" budżet (i tak się nie dopina, ale chociaż żeby rozpadlina nie była zbyt szeroka) trzeba obniżać wydatki państwowe lub zwiększać wpływy, czyli głównie podatki. Obecny rząd skupił się na tym drugim, bo to jest łatwe - a cięcie kosztów wymaga wysiłku. W rezultacie mamy wyższy VAT oraz inflację, a przy okazji gwałtowny wzrost zatrudnienia w administracji.
Co interesujące, ok. połowa społeczeństwa (bo tyle w sumie według sondaży chce głosować na PO i PSL) nie ma nic przeciwko rosnącym cenom i armii urzędników, i chciałaby, by przez następne cztery lata się to nie zmieniło.
No to słodkiego, miłego życia!
Film obejrzany: Wielki film (Big Fat Important Movie)
Wczoraj obejrzałem nagrany wcześniej i emitowany przez HBO "Wielki film" w reżyserii Davida Zuckera. Film nosi w oryginale tytuł "An American Carol", jest jednak znany również jako "Big Fat Important Movie" - tak też jego oryginalny tytuł podał polski emitent.
Jest to komedia, oparta na szkielecie znanym z "Opowieści wigilijnej" Karola Dickensa. Do głównego bohatera, który jest złym człowiekiem, przychodzą trzy duchy. Oglądając z nimi różne sceny, dochodzi do refleksji nad własnym życiem i nawraca się.
Film jest o tyle ciekawy, że komedia, choć łatwa do przyswojenia, jest jednocześnie o dosyć poważnych tematach - patriotyzmie i manipulacji opinią. Głównym bohaterem jest Michael Malone (parodia reżysera Michaela Moore'a), który w swoich "dokumentalnych" filmach opluwa Amerykę.
Film wart obejrzenia - niektóre sceny są dla Amerykanina, ale przy wielu pośmiejecie się gorzko i z nieobcej nam politycznej manipulacji. Moja ulubiona scena: wywiad w telewizji, no i fundamentalistyczni chrześcijanie, którzy są równie groźni, co i fundamentalistyczni muzułmanie.
Popatrzcie też, jak patriotycznie usposobieni Amerykanie próbują walczyć z lewicową propagandą: komedia jest lekka, zabawna, o sprawach poważnych mówi prosto. Pokazuje w bardzo przystępny sposób, jakie niebezpieczeństwa kryją się za z pozoru słusznymi hasłami, oraz że poglądy wynoszonych na lewicowy piedestał autorytetów niekoniecznie były takie, jak próbuje się je przedstawiać.
W filmie wystąpiło kilku znanych aktorów, m. in. Jon Voight, Dennis Hopper i Leslie Nielsen, dla którego był to jeden z ostatnich filmów.
Jest to komedia, oparta na szkielecie znanym z "Opowieści wigilijnej" Karola Dickensa. Do głównego bohatera, który jest złym człowiekiem, przychodzą trzy duchy. Oglądając z nimi różne sceny, dochodzi do refleksji nad własnym życiem i nawraca się.
Film jest o tyle ciekawy, że komedia, choć łatwa do przyswojenia, jest jednocześnie o dosyć poważnych tematach - patriotyzmie i manipulacji opinią. Głównym bohaterem jest Michael Malone (parodia reżysera Michaela Moore'a), który w swoich "dokumentalnych" filmach opluwa Amerykę.
Film wart obejrzenia - niektóre sceny są dla Amerykanina, ale przy wielu pośmiejecie się gorzko i z nieobcej nam politycznej manipulacji. Moja ulubiona scena: wywiad w telewizji, no i fundamentalistyczni chrześcijanie, którzy są równie groźni, co i fundamentalistyczni muzułmanie.
Popatrzcie też, jak patriotycznie usposobieni Amerykanie próbują walczyć z lewicową propagandą: komedia jest lekka, zabawna, o sprawach poważnych mówi prosto. Pokazuje w bardzo przystępny sposób, jakie niebezpieczeństwa kryją się za z pozoru słusznymi hasłami, oraz że poglądy wynoszonych na lewicowy piedestał autorytetów niekoniecznie były takie, jak próbuje się je przedstawiać.
W filmie wystąpiło kilku znanych aktorów, m. in. Jon Voight, Dennis Hopper i Leslie Nielsen, dla którego był to jeden z ostatnich filmów.
Francja nie chce małżeństw homoseksualnych
Francuskie Zgromadzenie Narodowe odrzuciło wczoraj stosunkiem głosów 293 do 222 projekt ustawy, legalizującej małżeństwa homoseksualne.
W kontekście odrzucenia warto zwrócić uwagę na opinię Marine Le Pen, przywódczyni Frontu Narodowego. Powiedziała ona to, co i mi chodzi po głowie w kontekście takich propozycji. Jeżeli zgodzimy się na to, że definicja małżeństwa powinna ulec zmianie - dokładniej poszerzeniu, to trudno będzie powstrzymać się od pytania - co limituje tę definicję? I nie chodzi tu o kozę czy psa jako "współmałżonka", bo świadomość byłaby granicą łatwą do akceptacji. Chodzi o to właśnie, o czym powiedziała Marine Le Pen - dlaczego ograniczać definicję małżeństwa do związku DWÓCH dowolnych osób? Mamy w końcu i w historii, i w dzisiejszym świecie trochę przykładów kultur poligamicznych. Dlaczego dwa ma być lepsze niż trzy? Trudno byłoby znaleźć przekonujące racje, nie narażając się na te same zarzuty, które dziś wysuwane są wobec tych, którzy bronią tradycyjnej definicji. Co więcej, trzeba byłoby pójść konsekwentnie dalej, bo przecież trzy nie jest w niczym lepsze od czterech, a siedem to taka szczęśliwa liczba.
No i dwie konsekwencje, przychodzące do głowy od razu. Batalia o definicję małżeństwa to także batalia o prawa - do dziedziczenia bez konieczności płacenia podatku, do adopcji czy wychowywania dzieci na wypadek śmierci współmałżonka. Przy legalizacji poligamii z takiego mechanizmu mogłyby korzystać grupy ludzi, na przykład sekty, do unikania opodatkowania przy przekazywaniu majątku czy też do pozyskiwania dzieci i wychowywania ich według panujących w sekcie systemów wartości.
W kontekście odrzucenia warto zwrócić uwagę na opinię Marine Le Pen, przywódczyni Frontu Narodowego. Powiedziała ona to, co i mi chodzi po głowie w kontekście takich propozycji. Jeżeli zgodzimy się na to, że definicja małżeństwa powinna ulec zmianie - dokładniej poszerzeniu, to trudno będzie powstrzymać się od pytania - co limituje tę definicję? I nie chodzi tu o kozę czy psa jako "współmałżonka", bo świadomość byłaby granicą łatwą do akceptacji. Chodzi o to właśnie, o czym powiedziała Marine Le Pen - dlaczego ograniczać definicję małżeństwa do związku DWÓCH dowolnych osób? Mamy w końcu i w historii, i w dzisiejszym świecie trochę przykładów kultur poligamicznych. Dlaczego dwa ma być lepsze niż trzy? Trudno byłoby znaleźć przekonujące racje, nie narażając się na te same zarzuty, które dziś wysuwane są wobec tych, którzy bronią tradycyjnej definicji. Co więcej, trzeba byłoby pójść konsekwentnie dalej, bo przecież trzy nie jest w niczym lepsze od czterech, a siedem to taka szczęśliwa liczba.
No i dwie konsekwencje, przychodzące do głowy od razu. Batalia o definicję małżeństwa to także batalia o prawa - do dziedziczenia bez konieczności płacenia podatku, do adopcji czy wychowywania dzieci na wypadek śmierci współmałżonka. Przy legalizacji poligamii z takiego mechanizmu mogłyby korzystać grupy ludzi, na przykład sekty, do unikania opodatkowania przy przekazywaniu majątku czy też do pozyskiwania dzieci i wychowywania ich według panujących w sekcie systemów wartości.
wtorek, 14 czerwca 2011
Rosjanie z honorami wojskowymi pochowali mordercę i gwałciciela
W zeszłym tygodniu w Moskwie zamordowano Jurija Budanowa, byłego dowódcę pułku czołgów w wojnie czeczeńskiej. Był pierwszym rosyjskim oficerem, skazanym za zbrodnie wojenne w Czeczenii. Udowodniono mu porwanie, zgwałcenie i zamordowanie 18-letniej Czeczenki, Elzy Kungajewej. Został za to w 2003 roku skazany na degradację, pozbawienie odznaczeń i 10 lat łagru. Wyszedł na wolność przedterminowo w styczniu 2009 roku. Został zastrzelony sześcioma strzałami w głowę przez nieznanych sprawców. Pochowano go z wojskowymi honorami - kompania honorowa oddała trzy salwy, nad trumną powiewała wojskowa flaga przepasana kirem. W pogrzebie udział wzięło ok. 500 osób, w tym Władimir Żyrinowski, który zapowiedział podjęcie starań o rehabilitację Budanowa i nadanie jego imienia ulicy w Moskwie.
Fałszywa lesbijka
Według artykułu z rp.pl przez wiele tygodni świat żył perypetiami syryjskiej lesbijki, zmagającej się z reżimem. Z powodu kłopotów z dotarciem do informacji z tego kraju, czytali go m. in. dziennikarze. Sprawa się "rypła", gdy na blogu podano informację o aresztowaniu dziewczyny przez syryjskie służby specjalne. Apel o jej uwolnienie na Facebooku podpisało 14 tysięcy osób. Sprawą zainteresował się Departament Stanu USA.
No i się okazało, że ta lesbijska Syryjka to Tom MacMaster, student uniwersytetu w Edynburgu. Gdy już się wszystko wydało, tłumaczył, że robił to, by przyciągnąć uwagę ludzi do przemian dokonujących się na Bliskim Wschodzie. Na blogu wykorzystywał znalezione w sieci zdjęcia mieszkającej w Londynie Chorwatki. Facet nie czuje się winny. Chciał dobrze. Jak wielu przed nim. Swoją drogą, 40-letni student? Hmm..
No i się okazało, że ta lesbijska Syryjka to Tom MacMaster, student uniwersytetu w Edynburgu. Gdy już się wszystko wydało, tłumaczył, że robił to, by przyciągnąć uwagę ludzi do przemian dokonujących się na Bliskim Wschodzie. Na blogu wykorzystywał znalezione w sieci zdjęcia mieszkającej w Londynie Chorwatki. Facet nie czuje się winny. Chciał dobrze. Jak wielu przed nim. Swoją drogą, 40-letni student? Hmm..
Komiks przeczytany i obejrzany: Juan Gimenez - Czwarta siła
Polskie wydanie (Egmont) zawiera trzy francuskie tomy. To dosyć grube, ładnie wydane dziełko - o niczym. Nudy z olejem, akcja na poziomie ucznia szkoły średniej, może nawet nudniejsza. Sztampa. Kreska dosyć, dosyć, może być. Ale fabuła - byle co.
Jeżeli ktoś chciałby sięgnąć po jakiś ciekawy komiks, a wielkiego rozeznania nie ma, i trafił na ten artykuł, to polecam zamiast tego: Usagiego Yojimbo, Thorgala, Funky'ego Kovala, Yansa, Detektywa Jeża, Skargę Utraconych Ziem...
Jeżeli ktoś chciałby sięgnąć po jakiś ciekawy komiks, a wielkiego rozeznania nie ma, i trafił na ten artykuł, to polecam zamiast tego: Usagiego Yojimbo, Thorgala, Funky'ego Kovala, Yansa, Detektywa Jeża, Skargę Utraconych Ziem...
piątek, 10 czerwca 2011
Książka przeczytana: Vittorio Messori - Znak dla niewierzących.
"Zatem, drodzy katolicy, ograniczymy się do przypomnienia wam pewnej obiektywnej prawdy: do tej pory nie zdarzył się >>cud<<, który mógłby być zaobserwowany przez wiarygodnych świadków i stwierdzony z całą pewnością" - Ernest Renan
"Żaden wierzący nie byłby tak naiwny, żeby przyzywać Bożej interwencji, która miałaby sprawić, że odrośnie odcięta noga. Taki cud, który skądinąd byłby przekonujący, nigdy nie został stwierdzony. I możemy śmiało przewidzieć, że nigdy stwierdzony nie zostanie" - Felix Michaud
"Widzę wiele lasek i kul, ale nie widzę żadnej drewnianej nogi" - Emil Zola w Lourdes
"Przeglądając spis tak zwanych cudownych uzdrowień, nigdzie nie stwierdziłem, aby wiara spowodowała odrośnięcie amputowanej kończyny" - Jean Martin Charcot o Lourdes
"Nawet najbardziej niewykształceni zwolennicy tezy o możliwości cudownych interwencji boskich nie ośmielają się już prosić o >>cuda<<, które byłyby naprawdę >>nadprzyrodzone<<, jak na przykład odrośnięcie amputowanych nóg czy rąk" - Ambrogio Donini
Vittorio Messori, znany włoski dziennikarz, w tej książce opisuje cud, który miał miejsce w 1640 roku w wiosce Calanda w Hiszpanii. Chłopcu, który stracił nogę, została ona cudownie przywrócona. Cud ten jest udokumentowany w sposób wręcz porażający. Pokazuje też, że cytowani wyżej antykatolicy nie odrobili swojej lekcji - nieistotne, że są ateistami - skoro uciekają się do stwierdzeń kategorycznych, powinni ich wypowiedzenie poprzedzić w miarę starannym rozeznaniem.
Nie będę psuł Wam zabawy szczegółami. Książka jest fenomenalna, i może - oprócz samej otoczki wokół relacjonowanego wydarzenia - dostarczyć Wam dużo informacji o historii Hiszpanii. A jeżeli spodoba się Wam sposób narracji Messoriego, to zachęcam gorąco do przeczytania "Czarnych kart Kościoła" tegoż autora.
"Żaden wierzący nie byłby tak naiwny, żeby przyzywać Bożej interwencji, która miałaby sprawić, że odrośnie odcięta noga. Taki cud, który skądinąd byłby przekonujący, nigdy nie został stwierdzony. I możemy śmiało przewidzieć, że nigdy stwierdzony nie zostanie" - Felix Michaud
"Widzę wiele lasek i kul, ale nie widzę żadnej drewnianej nogi" - Emil Zola w Lourdes
"Przeglądając spis tak zwanych cudownych uzdrowień, nigdzie nie stwierdziłem, aby wiara spowodowała odrośnięcie amputowanej kończyny" - Jean Martin Charcot o Lourdes
"Nawet najbardziej niewykształceni zwolennicy tezy o możliwości cudownych interwencji boskich nie ośmielają się już prosić o >>cuda<<, które byłyby naprawdę >>nadprzyrodzone<<, jak na przykład odrośnięcie amputowanych nóg czy rąk" - Ambrogio Donini
Vittorio Messori, znany włoski dziennikarz, w tej książce opisuje cud, który miał miejsce w 1640 roku w wiosce Calanda w Hiszpanii. Chłopcu, który stracił nogę, została ona cudownie przywrócona. Cud ten jest udokumentowany w sposób wręcz porażający. Pokazuje też, że cytowani wyżej antykatolicy nie odrobili swojej lekcji - nieistotne, że są ateistami - skoro uciekają się do stwierdzeń kategorycznych, powinni ich wypowiedzenie poprzedzić w miarę starannym rozeznaniem.
Nie będę psuł Wam zabawy szczegółami. Książka jest fenomenalna, i może - oprócz samej otoczki wokół relacjonowanego wydarzenia - dostarczyć Wam dużo informacji o historii Hiszpanii. A jeżeli spodoba się Wam sposób narracji Messoriego, to zachęcam gorąco do przeczytania "Czarnych kart Kościoła" tegoż autora.
sobota, 4 czerwca 2011
Marvin Heemeyer i jego wojna z systemem
Dziś mija siódma rocznica śmierci Marvina Heemeyera, który stał się dla wielu ludzi symbolem walki z opresyjnym systemem władzy.
Marvin Heemeyer mieszkał w miasteczku Grand Lake w stanie Kolorado, USA. W odległym o 26 km Granby prowadził firmę, zajmującą się naprawą tłumików. Historię jego walki z lokalnymi władzami podaję za wersją z polskiej Wikipedii (praca jest udostępniana na zasadach licencji CC-BY-SA. Opis licencji znajduje się tutaj):
Marvin Heemeyer mieszkał w miasteczku Grand Lake w stanie Kolorado, USA. W odległym o 26 km Granby prowadził firmę, zajmującą się naprawą tłumików. Historię jego walki z lokalnymi władzami podaję za wersją z polskiej Wikipedii (praca jest udostępniana na zasadach licencji CC-BY-SA. Opis licencji znajduje się tutaj):
Według relacji mieszkańców miasta oraz pozostawionych przez Heemeyera nagrań i listów, w 2001 wdał się on w spór z ratuszem dotyczący planów zagospodarowania przestrzeni miejskiej. Zmienione chwilę wcześniej plany zakładały budowę fabryki cementu w sposób, który odciąłby jedyną drogę dojazdową do zakładu Heemeyera, co uniemożliwiłoby mu prowadzenie biznesu, i uczyniłoby posiadany przez niego grunt praktycznie bezwartościowym.
Heemeyer bezskutecznie zabiegał o pozostawienie drogi dojazdowej i składał liczne apelacje od decyzji, jednak ratusz niezmiennie sprzyjał budowie fabryki, a także jawnie krytykował postawę Marvina za pośrednictwem lokalnych mediów. Po przegranej, właściciel zakładu postanowił nie poddawać się i zaczął zabiegać o zbudowanie nowej drogi dojazdowej na jego posesję - jednak i ten wysiłek skończył się niepowodzeniem.
Ostatecznie Marvin postanowił wybudować drogę na własny koszt, i kupił buldożer Komatsu D335A, równocześnie składając wniosek o niezbędne pozwolenie na budowę drogi - jednak i ten wniosek został odrzucony przez urzędników miejskich. Wkrótce później, Heemeyer został odcięty od systemu kanalizacyjnego (aby z niego skorzystać, musiałby przeprowadzić rurę przez ok. 3 metry gruntu będącego obecnie własnością fabryki cementu), i niezwłocznie ukarany serią mandatów, które otrzymał za różne wykroczenia, wliczając w to brak kanalizacji.
Kiedy kolejne petycje do władz, mediów i lokalnej społeczności nie dały żadnych skutków, Heemeyer poddał się, dzierżawiąc grunt firmie wywożącej śmieci. Umowa zakładała, że miałby on sześć miesięcy na wyprowadzenie się z posesji. Jak się później okazało, okres ten wykorzystał na ulepszenie swojego buldożera, osłaniając go miejscami ponad 30 centymetrami stali i betonu, instalując kamery zapewniające widoczność otoczenia w każdym kierunku, a w końcu konstruując klimatyzację i inne systemy pozwalające na komfortowe przebywanie wewnątrz przez wiele godzin.
4 czerwca 2004, konstruktor zasiadł za sterami buldożera, wyjeżdżając przez ścianę swego dawnego warsztatu, a następnie zrównując z ziemią fabrykę cementu i wyruszając w miasto. W ciągu kilkugodzinnej wyprawy Heemeyer zniszczył doszczętnie budynek ratusza, siedzibę lokalnej gazety, dom burmistrza, i wiele innych budynków publicznych powiązanych z osobami, które były zaangażowane w spór. Łącznie w gruzach legło 13 budynków. To, że nikt nie został ranny, niektórzy świadkowie przypisywali precyzyjnej kalkulacji działań Heemeyera.
Podczas powolnego i nieubłaganego pochodu pojazdu, policja i oddziały SWAT próbowały powstrzymać maszynę, ale zarówno ogień z broni długiej, jak i granaty nie miały żadnego wpływu na pojazd, i ostatecznie, po oddaniu ponad 200 strzałów (w tym amunicji przeciwpancernej), siły porządkowe musiały po prostu bezsilnie obserwować wydarzenia.
Buldożer był uzbrojony w karabin Barrett M82, karabin Ruger AC556, pistolet Kel-Tec P11 i rewolwer magnum, ale Heemeyer użył ich tylko do celów obronnych. Gdy policjanci zorientowali się, że strzela ponad ich głowami, na początku sądzili, że po prostu słabo strzela, kiedy jednak później weszli do buldożera i zobaczyli uzbrojenie i kamery, uświadomili sobie, ze gdyby Heemeyer chciał, mógłby pozabijać wszystkich z łatwością. Wszystko wskazuje więc na to, że jedynym celem Heemeyera była destrukcja budynków, a nie krzywdzenie ludzi.
Heemeyer dwukrotnie zmierzył się z innymi maszynami. Gdy zaatakował cementownię, Code Docheff - właściciel zakładu - wsiadł do ładowarki i próbował trafić w silnik buldożera, a następnie zerwać gąsienicę. Marvin oddał najpierw kilka strzałów ostrzegawczych w powietrze, potem w łyżkę ładowarki, a potem zepchnął ją na bok. Docheff uciekł, słysząc strzały. Później, gdy buldożer znajdował się na terenie Independent Gas Co. władze wysłały w jego kierunku dwie zgarniarki. Jedna z nich zablokowała mu wyjazd, tak aby policja mogła oddać strzał z ciężkiej broni. Heemeyer zawrócił i próbował wyjechać z zakładu inną drogą, a potem po stoku znajdującym się wzdłuż drogi. Kiedy mu się to nie udało, ruszył w stronę zgarniarki. Pomimo, że kierowca z całych sił próbował go zatrzymać, Marvin zepchnął go na bok i odjechał. Kilka minut później zgarniarka zablokowała Heemeyerowi drogę wstecz podczas burzenia sklepu Gambles. Heemeyer ruszył przed siebie, niszcząc kompletnie ścianę budynku. Ostatecznie do akcji wkroczył inny buldożer, Caterpillar D9, ale wówczas było już po wszystkim.
Gdy po pewnym czasie w pojeździe zawiodła chłodnica, a jedna z gąsienic zapadła się w piwnicy sklepu Gambles, pilot buldożera sięgnął po pistolet i popełnił samobójstwo. Zarówno pozostawione przez niego nagrania, jak i sposób budowy włazu, wskazują, że nigdy nie zamierzał opuścić buldożera - właz został skonstruowany tak, by jego ponowne otwarcie graniczyło z niemożliwością. Wg niektórych źródeł Heemeyer zaspawał się w środku, choć wcale nie musiał tego robić - sama pokrywa ważyła 910 kilogramów i była dobrze wpasowana w pancerz, poza tym Heemeyer zalał ją olejem, by trudniej było ją chwycić, co odkryli policjanci próbujący dostać się do kabiny.
Ponieważ obawiano się (bezpodstawnie, jak się okazało), że buldożer może być zaminowany, przewieziono go z dala od miasta i dopiero tam przystąpiono do prób otwarcia kabiny. Dopiero około 2 w nocy policjanci z pomocą palnika wycięli dziurę w miejscu, gdzie zainstalowana była kamera i weszli do środka. Wówczas z pomocą dźwigu wydobyto ciało Heemeyera.
Zgodnie z życzeniem rodziny, miejsce pochówku Heemeyera nie zostało podane do opinii publicznej.
Straty spowodowane przez Heemeyera oszacowano na ponad 7 milionów dolarów. Mimo potępienia ze strony lokalnych władz i mediów, dla wielu osób, stał się ludowym bohaterem i symbolem sprzeciwu wobec władzy. Powstało wiele witryn gloryfikujących jego działania. Buldożer ochrzczono w mediach przydomkiem Killdozer, nawiązującym do telewizyjnego horroru, nakręconego w 1974 na podstawie opowiadania Theodore Sturgeona (w niektórych z wywiadów, m.in. dla gazety "Rocky Mountain News", mieszkańcy określali także buldożer mianami "Megadozer" i "Armageddon Tank").
Urzędnicy miejscy ogłosili 19 kwietnia 2005, że Killdozer zostanie rozebrany i zezłomowany. Części zostaną rozwiezione po wielu złomowiskach by zniechęcić zwolenników Heemeyera do zbierania pamiątek.
Jak to z Maybachem było
Kiedyś postarałem się trochę poczytać na ten temat. Cała historia z Maybachem ojca Tadeusza Rydzyka zaczęła się od artykułu w "Gazecie Pomorskiej". Ja w Toruniu studiowałem w latach osiemdziesiątych i pamiętam, że była to gazeta, będąca organem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, podobnie jak "Głos Wybrzeża w Gdańsku - szanujący się ludzie nie brali tego do rąk, no chyba, żeby rybę w to owinąć. I w tej to "Gazecie Pomorskiej" 13 lipca 2004 roku opublikowano artykuł o treści mniej więcej takiej: "Maybach to luksusowe auto, kosztujące masę pieniędzy. Od kilku dni po Toruniu jeździ taki wypasiony Maybach na wrocławskich numerach rejestracyjnych - a przypominamy, że we Wrocławiu siedzibę ma fundacja "Lux Veritatis" ojca Tadeusza Rydzyka".
Zauważcie - nigdzie nie napisano, że auto NALEŻY do Fundacji "Lux Veritatis". Zręcznie sformułowana manipulacja - jak zręcznie, świadczy o tym fakt, że do dziś bardzo wielu Polaków jest przekonanych, że o. Rydzyk jeździł Maybachem.
Gdyby, wzorem nagród Nobla, były rozdawane nagrody Goebbelsa za kłamstwa, które utrwalono w świadomości społeczeństw, to to osiągnięcie byłoby murowanym kandydatem.
A "Gazetę Pomorską" przez cały czas niektórzy kupują. Miłej lektury!
Zauważcie - nigdzie nie napisano, że auto NALEŻY do Fundacji "Lux Veritatis". Zręcznie sformułowana manipulacja - jak zręcznie, świadczy o tym fakt, że do dziś bardzo wielu Polaków jest przekonanych, że o. Rydzyk jeździł Maybachem.
Gdyby, wzorem nagród Nobla, były rozdawane nagrody Goebbelsa za kłamstwa, które utrwalono w świadomości społeczeństw, to to osiągnięcie byłoby murowanym kandydatem.
A "Gazetę Pomorską" przez cały czas niektórzy kupują. Miłej lektury!
Donald ma Tole
Właśnie przeczytałem w Telegazecie TVP1 (nie wiem, jak redaktorzy Telegazety się uchowali, chyba dlatego, że to takie niszowe medium - ale przyjdzie kryska na Matyska):
Dla jasności - nie głosowałem ani na jednego, ani na drugiego. Ale ślepy nie jestem i być nie chcę. Co tu się wyprawia? Przecież to są stare, milicyjne metody. Kiedyś ludzie z różnych krajów Europy emigrowali do Polski, bo była ostoją wolności słowa i przekonań. Teraz "dziady spieprzają" za granicę, za chlebem, i owszem, ale i za wolnością, której tu zaczyna brakować. Nie daj Bóg, a wyjadą wszyscy mądrzejsi. Pozostaną - matoły.
Policja zatrzymała i przesłuchała mężczyznę, podejrzewanego o wywieszenie w ub. tygodniu podczas meczu piłkarskiego na stadionie Wisły Płock transparentu o treści: "Tola ma Donalda. Donald ma Tole".Wyobrażacie sobie? Tym teraz zajmuje się policja? Taki z premiera luzak i super koleś, pożartuje i w ogóle? A Kaczor to był paskuda, nie? Tamten to dopiero nie miał poczucia humoru, jak z niego drwili. Od razu "spieprzaj dziadu" i takie tam, co nie? (A przy okazji, wiecie, że Lech Kaczyński najpierw chciał gościa wysłuchać, a gdy usłyszał potok inwektyw, to powiedział "Spieprzaj pan", a nie "spieprzaj dziadu"? Możecie to sobie bez problemu obejrzeć w Internecie - "spieprzaj dziadu" pada dopiero na koniec, mruczane pod nosem przy wsiadaniu do samochodu. Kolejna "miejska legenda", jak o Maybachu ojca Rydzyka - nigdy nie miał takiego samochodu, ale cała Polska wie, że miał i już. To w ogóle była ciekawa manipulacja. Zaraz napiszę o tym osobny post).
Dla jasności - nie głosowałem ani na jednego, ani na drugiego. Ale ślepy nie jestem i być nie chcę. Co tu się wyprawia? Przecież to są stare, milicyjne metody. Kiedyś ludzie z różnych krajów Europy emigrowali do Polski, bo była ostoją wolności słowa i przekonań. Teraz "dziady spieprzają" za granicę, za chlebem, i owszem, ale i za wolnością, której tu zaczyna brakować. Nie daj Bóg, a wyjadą wszyscy mądrzejsi. Pozostaną - matoły.
czwartek, 2 czerwca 2011
Kimiko Date-Krumm
Chciałbym napisać Wam o wyjątkowej postaci w zawodowym świecie sportu - Kimiko Date-Krumm.
Kimiko jest tenisistką. Urodziła się w 1970 roku. Zaczęła grać w tenisa w wieku 7 lat. Była wybitną juniorką. Na zawodowstwo przeszła w wieku 19 lat, więc jak na dzisiejsze standardy dość późno. Pierwszy turniej ITF wygrała 1988 roku, a pierwszy turniej WTA w 1992 roku. Później było coraz lepiej. W latach 1989-1996 wygrała ponad 200 meczów, siedem turniejów WTA, była w trzech półfinałach turniejów wielkoszlemowych (Agnieszce Radwańskiej, najlepszej polskiej tenisistce, nie udało się to dotychczas ani razu, tak samo, jak i Wojciechowi Fibakowi). Pokonała na korcie takie sławy, jak Gabrielę Sabatini (1991), Arantxę Sanchez-Vicario (1992), Mary Joe-Fernandez (1993), Steffi Graf (1996). W 1994 roku osiągnęła 4. pozycję w światowym rankingu WTA.
W 1996 roku, w wieku 26 lat, wycofała się z zawodowej kariery, będąc 8. zawodniczką w światowym rankingu. Wyszła za mąż za niemieckiego kierowcą zawodowego. Ale najciekawsze miało dopiero nadejść.
6 kwietnia 2008 roku 38-letnia Kimiko ogłosiła swój powrót do zawodowej gry w tenisa. Jej poprzedni ranking wygasł, więc musiała na nowo piąć się w turniejowej drabince. Przystąpiła do swojego pierwszego od ponad 11. lat turnieju - był to turniej ITF (więc niższej rangi, niż turnieje WTA). Musiała grać w nim w eliminacjach, ale przeszła przez nie bez problemu. W turnieju głównym doszła do finału, pokonując po drodze zawodniczki z pierwszej setki rankingu. W finale uległa Tamarinie Tanasugarn.
W kolejnym turnieju, również rangi ITF, doszła do ćwierćfinału. W czerwcu 2008 roku wygrała pierwszy po powrocie turniej ITF, w lipcu wygrała kolejny.
Nadszedł czas na pierwszy po powrocie turniej WTA. Kimiko nie musiała brać udziału w eliminacjach - organizatorzy (turniej był rozgrywany w Tokio) skorzystali ze swoich praw i przyznali jej dziką kartę, umożliwiającą rozpoczęcie gry od turnieju głównego. Kimiko potwierdziła słuszność ich decyzji, dochodząc w turnieju do finału, gdzie przegrała z Aleksandrą Wozniak.
W tym samym 2008 roku wygrała Mistrzostwa Japonii. Na koniec roku była sklasyfikowana jako 198. tenisistka świata.
2009 rok to kolejne sukcesy. We wrześniu wygrała swój pierwszy po powrocie turniej WTA, wygrywając w finale z Anabel Mediną Garrigues. Pokonała w tym roku takie zawodniczki, jak Jelena Baltacha, Aleksandra Dulgheru, Alisa Klejbanowa, Daniela Hantuchowa czy Maria Kirilenko. Na koniec roku zajmowała 82. pozycję w rankingu WTA.
Rok 2010 to rok jej 40. urodzin. Japonka przeszła przez niego jak burza. Nie udało jej się co prawda wygrać kolejnego turnieju, ale ponownie wygrała wiele pojedynków z utytułowanymi i znacznie od niej (czasami o ponad połowę) zawodniczkami. W pokonanym polu zostawiła m. in. Annę Czakwetadze, Virginię Razzano, Nadię Pietrową. We French Open pokonała Dinarę Safinę, która była wówczas sklasyfikowana na 9. miejscu listy WTA. Miała wtedy 39 lat, 7 miesięcy i 26 dni i została najstarszą zawodniczką w historii, która pokonała zawodniczkę z czołowej dziesiątki rankingu. Po US Open awansowała do pierwszej pięćdziesiątki rankingu WTA, stając się znowu najstarszą zawodniczką, której udało się dokonać tej sztuki.
Pod koniec roku zdołała jeszcze pokonać Marię Szarapową, a dokładnie w dzień swoich 40. urodzin Danielę Hantuchową, następnie Samantę Stosur (wtedy ósmą zawodniczkę świata), stając się pierwszą zawodniczką po czterdziestce, która przyłożyła zawodniczce z pierwszej dziesiątki. Potem pokonała jeszcze Shahar Peer i Li Na. Rok zakończyła na 46. miejscu w rankingu.
W tym roku pojawił się polski akcent: w Australian Open o mały włos nie wyeliminowałaby Agnieszki Radwańskiej. Pierwszy set wygrała Agnieszka 6-4, drugi w identycznym stosunku wygrała Kimiko. W ostatnim secie, przy stanie 4-1 dla Kimiko, Agnieszka poprosiła o przerwę medyczną. Po długiej przerwie Kimiko nie wróciła już do rytmu gry i przegrała seta 5-7.
W tej chwili jest sklasyfikowana na 56. miejscu. Jest miłą, pełną optymizmu osobą, wytrwałą i upartą. Niedługo jej druga kariera też się skończy - pomimo tego, że jest zawodniczką z połowy pierwszej setki rankingu, podziwiam ją bardziej niż wiele młodych i wyżej notowanych dziewcząt, którym czasami brak motywacji do walki.
Kimiko jest tenisistką. Urodziła się w 1970 roku. Zaczęła grać w tenisa w wieku 7 lat. Była wybitną juniorką. Na zawodowstwo przeszła w wieku 19 lat, więc jak na dzisiejsze standardy dość późno. Pierwszy turniej ITF wygrała 1988 roku, a pierwszy turniej WTA w 1992 roku. Później było coraz lepiej. W latach 1989-1996 wygrała ponad 200 meczów, siedem turniejów WTA, była w trzech półfinałach turniejów wielkoszlemowych (Agnieszce Radwańskiej, najlepszej polskiej tenisistce, nie udało się to dotychczas ani razu, tak samo, jak i Wojciechowi Fibakowi). Pokonała na korcie takie sławy, jak Gabrielę Sabatini (1991), Arantxę Sanchez-Vicario (1992), Mary Joe-Fernandez (1993), Steffi Graf (1996). W 1994 roku osiągnęła 4. pozycję w światowym rankingu WTA.
W 1996 roku, w wieku 26 lat, wycofała się z zawodowej kariery, będąc 8. zawodniczką w światowym rankingu. Wyszła za mąż za niemieckiego kierowcą zawodowego. Ale najciekawsze miało dopiero nadejść.
6 kwietnia 2008 roku 38-letnia Kimiko ogłosiła swój powrót do zawodowej gry w tenisa. Jej poprzedni ranking wygasł, więc musiała na nowo piąć się w turniejowej drabince. Przystąpiła do swojego pierwszego od ponad 11. lat turnieju - był to turniej ITF (więc niższej rangi, niż turnieje WTA). Musiała grać w nim w eliminacjach, ale przeszła przez nie bez problemu. W turnieju głównym doszła do finału, pokonując po drodze zawodniczki z pierwszej setki rankingu. W finale uległa Tamarinie Tanasugarn.
W kolejnym turnieju, również rangi ITF, doszła do ćwierćfinału. W czerwcu 2008 roku wygrała pierwszy po powrocie turniej ITF, w lipcu wygrała kolejny.
Nadszedł czas na pierwszy po powrocie turniej WTA. Kimiko nie musiała brać udziału w eliminacjach - organizatorzy (turniej był rozgrywany w Tokio) skorzystali ze swoich praw i przyznali jej dziką kartę, umożliwiającą rozpoczęcie gry od turnieju głównego. Kimiko potwierdziła słuszność ich decyzji, dochodząc w turnieju do finału, gdzie przegrała z Aleksandrą Wozniak.
W tym samym 2008 roku wygrała Mistrzostwa Japonii. Na koniec roku była sklasyfikowana jako 198. tenisistka świata.
2009 rok to kolejne sukcesy. We wrześniu wygrała swój pierwszy po powrocie turniej WTA, wygrywając w finale z Anabel Mediną Garrigues. Pokonała w tym roku takie zawodniczki, jak Jelena Baltacha, Aleksandra Dulgheru, Alisa Klejbanowa, Daniela Hantuchowa czy Maria Kirilenko. Na koniec roku zajmowała 82. pozycję w rankingu WTA.
Rok 2010 to rok jej 40. urodzin. Japonka przeszła przez niego jak burza. Nie udało jej się co prawda wygrać kolejnego turnieju, ale ponownie wygrała wiele pojedynków z utytułowanymi i znacznie od niej (czasami o ponad połowę) zawodniczkami. W pokonanym polu zostawiła m. in. Annę Czakwetadze, Virginię Razzano, Nadię Pietrową. We French Open pokonała Dinarę Safinę, która była wówczas sklasyfikowana na 9. miejscu listy WTA. Miała wtedy 39 lat, 7 miesięcy i 26 dni i została najstarszą zawodniczką w historii, która pokonała zawodniczkę z czołowej dziesiątki rankingu. Po US Open awansowała do pierwszej pięćdziesiątki rankingu WTA, stając się znowu najstarszą zawodniczką, której udało się dokonać tej sztuki.
Pod koniec roku zdołała jeszcze pokonać Marię Szarapową, a dokładnie w dzień swoich 40. urodzin Danielę Hantuchową, następnie Samantę Stosur (wtedy ósmą zawodniczkę świata), stając się pierwszą zawodniczką po czterdziestce, która przyłożyła zawodniczce z pierwszej dziesiątki. Potem pokonała jeszcze Shahar Peer i Li Na. Rok zakończyła na 46. miejscu w rankingu.
W tym roku pojawił się polski akcent: w Australian Open o mały włos nie wyeliminowałaby Agnieszki Radwańskiej. Pierwszy set wygrała Agnieszka 6-4, drugi w identycznym stosunku wygrała Kimiko. W ostatnim secie, przy stanie 4-1 dla Kimiko, Agnieszka poprosiła o przerwę medyczną. Po długiej przerwie Kimiko nie wróciła już do rytmu gry i przegrała seta 5-7.
W tej chwili jest sklasyfikowana na 56. miejscu. Jest miłą, pełną optymizmu osobą, wytrwałą i upartą. Niedługo jej druga kariera też się skończy - pomimo tego, że jest zawodniczką z połowy pierwszej setki rankingu, podziwiam ją bardziej niż wiele młodych i wyżej notowanych dziewcząt, którym czasami brak motywacji do walki.
Książka przeczytana: Michał Heller - Filozofia przyrody. Zarys historyczny
Księdza profesora bardzo cenię za "Ewolucję kosmosu i kosmologii" - to książka z moich młodzieńczych lat, na pewno przyczyniła się do tego, że poszedłem na astronomię.
"Filozofia przyrody" nie spodobała mi się. Jestem osobą, która zna fizykę współczesną i zna dobrze matematyczne metody tej fizyki - na tyle dobrze, że byłem w stanie wyprowadzać wszystkie podstawowe jej wzory, związane z mechaniką kwantową, szczególną teoria względności czy elektrodynamiką klasyczną lub termodynamiką statystyczną, a elektrodynamikę relatywistyczną byłem w stanie zrozumieć. Ksiądz Heller napisał książkę, która w znakomitej większości mogłaby się ukazać pod koniec XIX wieku. I nie chodzi tu tylko o postęp fizyki, ale również o postęp w historii nauki. Drażni mnie kilka rzeczy:
1. Sprowadzanie filozofii przyrody do poglądów filozofów przyrody - często fizycy mają na ten temat więcej do powiedzenia, niż filozofowie, i mówią rzeczy mądrzejsze, choć nie tak wysublimowanym językiem. Z książki dowiedziałem się, co o naukach przyrodniczych sądził Popper (a ile z jego poglądów już się zdezaktualizowało!), a nie znalazłem słowa o poglądach Nielsa Bohra czy Wernera Heisenberga (a to, co oni wnieśli do nauki, jest aktualne do dziś).
2. Traktowanie filozofii starożytnej jako sprowadzającej się do Platona i Arystotelesa, z ich całą naiwnością naukową - w całej książce nie ma ANI JEDNEGO SŁOWA o Archimedesie, Arystarch pojawił się w przypisie autorstwa współautorki. Brak wzmianki o Hipparchosie, który znacznie udoskonalił dokonania Arystarcha - wątpię, by ksiądz profesor o Hipparchosie nie słyszał. Brak także jakichkolwiek uwag o takich postaciach, jak Ktesibios, Herofilos czy Chryzyp - śmiem przypuszczać, że są to postacie zupełnie księdzu profesorowi nieznane. Tymczasem refleksja nad Chryzypem pozwoliłaby rozwinąć bardzo ciekawy wątek metajęzyka filozofii.
Jaki sens jest w poświęceniu rozdziału filozofom romantycznym, a pominięciu filozofów pozytywistycznych i neopozytywistycznych? Decydowała chyba bliskość patrzenia na świat.
Po co komu wypociny Whiteheada? Czy nie większym pożytkiem byłoby zreferować poglądy Macha lub Diraca?
Dla mnie filozofowie przyrody przynieśli światu więcej szkody niż pożytku. Zastanawiałem się nad każdym z nich i coś mi się zdaje, że trudno byłoby znaleźć wyjątek. Nawet wpływ Platona i Arystotelesa na rozwój nauk ścisłych oceniam negatywnie. A to, co zrobił Hegel, to gorsze od bomby atomowej.
Aha, i jeszcze jedna uwaga. Co to za pytania o "matematyczność świata"? Kiedy w latach trzydziestych dwudziestego wieku pytano różnych wielkich fizyków o to, czy wierzą w Boga, Heisenberg odpowiedział nie wprost, że to nie może być przypadek, że świat jest tak bardzo matematyczny. Wiedział, co mówi, bo sam zetknął się z gotowym od dziesiątków lat działem matematyki, jakim był rachunek macierzowy, który nagle okazał się idealnym narzędziem do opisu fizyki kwantowej. Jednak twierdzenia Goedla, o których zresztą ksiądz profesor w swojej książce wspomina (ich znaczenie w filozofii przyrody zasługuje na znacznie więcej uwagi) rzuciły zupełnie inne światło na ten problem. Pytanie "dlaczego świat jest matematyczny" przypomina teraz pytanie "dlaczego plastelina pasuje kształtem do każdego przedmiotu". Obecnie pytanie to powinno brzmieć: "Dlaczego świat jest logiczny?"
OK, jeszcze jedno. Większość odkryć współczesnej fizyki i wiele poprzednich to dokonania młodych, czasami bardzo młodych ludzi. Możnaby rzec, że to dlatego, że umysły są wtedy najbardziej kreatywne. A ja powiem, że również i dlatego, że ci ludzie nie wiedzieli wtedy jeszcze o bzdurach wygadywanych przez filozofów przyrody. Heisenberg z pism filozofów przyrody poznał Timaiosa - i wystarczyło, i to nie dlatego, że uwierzył w przedstawioną tam wizję świata, tylko że była to dobra gimnastyka dla umysłu.
Jeżeli jesteś stary i dokonanie odkryć naukowych już tobie nie grozi, albo jesteś na to za głupi, to lektura "Filozofii przyrody" może być ciekawym doznaniem. Jeżeli jednak fascynują Cię nauki ścisłe i masz potencjał, to wystrzegaj się tej książki jak diabeł święconej wody! Lepiej sięgnij po Feynmana, Macha, Diraca, Heisenberga. Albo po "Ewolucję kosmosu i kosmologii" Hellera.
środa, 1 czerwca 2011
Rozrywka na dziś
Dzisiaj, w dobie szybkiego Internetu, animowane GIFy są przeżytkiem minionej epoki. I właśnie dzięki temu zyskują urok. Kolekcja ciekawych, często zabawnych ruchomych GIFów dostępna jest TUTAJ.
Subskrybuj:
Posty (Atom)